Look'acze :)

czwartek, 28 czerwca 2012


Chapter #6


        Nastała piękna, słoneczna niedziela. Mój nastrój dzisiaj przekroczył wszelkie, najśmielsze oczekiwania: byłam rześka, radosna i miałam gdzieś ten cały ból, jaki wywoływało moje obolałe ciało; postanowiłam, że chociaż dziś uda mi się o wszystkim trapiącym zapomnieć. 
        Dziś dyżurowała Diana. Rano przyszła się przywitać, przyniosła mi szpitalne śniadanie (uch, jak ja tęsknie za kuchnią mojej mamy!) i kiedy uporała się ze wszystkim miała czas dla mnie. Wróciła oznajmiając:
- Wczoraj nareszcie oddzwonili z komisariatu... - Uniosła dłoń i zakryła mi usta widząc, że chcę jej przerwać. - Ale nie chciałam Cię niepokoić. Musisz teraz dużo odpoczywać.
 Przewróciłam oczami.
- Dzięki za radę. Hm, jakbym gdzieś już to słyszała...
 Diana westchnęła.
- Po prostu chcę, żebyś jak najszybciej była zdrowa, rozumiesz?
 Pokiwałam głową.
- Mów dalej.
- A więc, jak już mówiłam nie zadzwoniłam, bo nawet nie było po co. - Kolejne westchnięcie. - Gliniarze pojechali do tych bunkrów w sobotę przed południem i okazało się, że... Jest tam zupełnie pusto. Jakikolwiek ślad obecności człowieka zniknął.
 Zmarszczyłam brwi.
- Chcesz powiedzieć, że Filip tak po prostu wyparował? 
 Wzruszyła ramionami. 
- Kto wie? Mówili, że nawet meble zostały wyniesione. Na początku nie mogli dostać się do środka, więc wyłamali drzwi, sprawdzili wszystkie pomieszczenia, pytali ludzi, patrolowali okolicę, a jednak. Gadowi udało się odpełznąć bez najmniejszego śladu... - Diana powiedziała to nawiedzonym tonem. Roześmiałam się, ale chwilę potem natychmiast spoważniałam.
- Jakoś nie chce mi się w to wszytko wierzyć. Tak po prostu go nie ma? Przecież to nie ma najmniejszego sensu! On na pewno nie dał za wygraną. I co teraz?
 Chwila skupienia.
- Po prostu trzeba czekać. I nie przejmować się! Póki go nie ma, jesteście bezpieczne.
 Uśmiechnęłam się słabo. Jej słowa były pocieszające, ale widać było, że obie do końca w to nie wierzymy.
 Diana klepnęła się w uda.
- No dobra. Skończmy ten temat. Lepiej powiedz na co masz ochotę?
- W jakim kontekście? 
 Uniosła dłonie. 
- Twoja wola...
Zastanowiłam się.
- Hej, Diana! W szpitalu jest kaplica prawda?
 Pokiwała głową. Nie musiałam nic więcej mówić. Pozostało jeszcze pół godziny... 
 Diana pomogła mi wstać i przygotować się na niedzielną Mszę Św.


*
        Po powrocie na stoliku czekał na mnie obiad. Diana pomogła mi się przebrać, a potem musiała już iść zająć się innymi pacjentami. Leżałam jedząc i rozmyślając o tym czego doświadczyłam. Zanim Msza rozpoczęła się przystąpiłam do spowiedzi (niestety miałam tendencję do popełniania grzechów, co wiązało się z częstym chodzeniem do konfesjonałów), za mną to samo uczyniła Diana. Kiedy byłyśmy małe czasem chodziłyśmy razem do Kościoła. Kapliczka była niewielka; ale za to przytulna. Może trochę większa niż mój pokój. Zebrało się w niej (co ucieszyło kapłana) sporo ludzi. My zasiadłyśmy blisko ołtarza. Kapłan odprawiający obrzęd był niezwykle sympatycznym człowiekiem. Nic dziwnego, że nawet tu w szpitalnej kaplicy przyciągał tyle wiernych. Jego kazanie mnie poruszyło. Czułam się tak, jakby skierowane było tylko i wyłącznie do mnie. Poruszało sprawy, które plątały się na dnie mojego serca; nagle zostały przywołane i jakby... Nareszcie rozwiane. Czułam ulgę i zachwyt jednocześnie. Całą Mszę modliłam się gorąco. Po wyjściu stamtąd poczułam wielką radość, dlatego, że w sercu mam Boga. 
        Dopiero, może z 2 lata temu uświadomiłam sobie czym tak naprawdę w naszym życiu jest Msza Święta, prawdziwa, szczera modlitwa oraz dziękczynienie. Nie zapomnę tu również o przyjmowaniu Boga do serca w postaci Hostii. Kiedyś czytając modlitewnik w pamięć zapadło mi to, o to stwierdzenie: "Żyj tak jakbyś miał umrzeć jutro. Nie wiesz, czy dożyjesz jutra. Wszystko leży w rękach Boga. Sam niczego nie jesteś w stanie zrobić. Całe swoje życie, uczynki, myśli, a nawet upadki i grzechy zawierz Stwórcy, bo tylko wtedy będziesz bezpiecznym. Na wieki, wieków...". Od tamtej pory naprawdę dużo czytałam. Z każdą nową informacją zrozumiałam jak moje życie wcześniej wyglądało, jaki miało sens. Z punktu wiary - sensu nie miało. Chyba jako dziecko nie wiele na ten temat wiedziałam. Moja rodzina jest katolicka, ale z umiarem. Nigdy nie byliśmy zmuszani do, np. wyrzeczeń i postu. Każdy ma swoje własne serce i sumienie. Samemu trzeba w nich zrobić należyty porządek...
        Kiedy tak leżałam rozmyślając nad tym, po co zostałam stworzona oraz jak malutka jestem w tym świecie usłyszałam za drzwiami kroki i rozmowy. Chwilę potem - ku mojemu zdziwieniu - zobaczyłam moich dziadków oraz rodziców. A nawet młodszego, blond brata - Briana. Wszyscy dopadli do mnie całując oraz ściskając. Nie obyło się również bez prezentów. Jak ja kocham moich bliskich. Najpierw, jak z każdym, rozmawiałam z nimi na temat mojego zdrowia, samopoczucia itd. W końcu jednak moja mama zażądała tego o co prosiła wcześniej, czyli o prawdziwą wersję wydarzeń. Fantastycznie! Zupełnie wyszło mi to z głowy. Z Alice nie rozmawiałam, a na pewno to od niej wszyscy już słyszeli całą prawdę, bądź jakieś kłamstwo. I co miałam im powiedzieć? Wyjdzie na to, że obie kłamiemy. A może udać amnezję? Nie, to raczej nie byłby zbyt dobry pomysł. Wzięłam głęboki wdech i wszystko wyrzuciłam z siebie...
        Myślałam, że ich oburzenie się nie skończy. Debatowali nad tym wszystkim wykluczając mnie z rozmowy. W sumie to ich rozumiałam, bo przez tego gościa mogłam zginąć i mieli stuprocentową rację, by się złościć. 
        Posiedzieli może z godzinę, półtorej, a potem musieli się zbierać. Kiedy pożegnałam się z nimi mama powiedziała, że chwilę zostanie, żeby ze mną porozmawiać. Bez protestów udali się do wyjścia, a kiedy wyszli rodzicielka przysiadła obok. Powiedziała, że jestem dzielna. Ucieszyła się, że byłam z nimi szczera. W sumie to kamień spał mi z serca, że trafiłam z sedno.
- Mam ogromną nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu Cię wypiszą.
 Ach, pewnie nasza rozmowa zejdzie na tory szkolne. 
- Ja też, tym bardziej, że czuję się już dużo lepiej.
 Mama uśmiechnęła się.
- Widać to po Tobie. Ale chyba wiesz o co chcę zapytać.
 Pokiwałam głową.
- Nie martw się. Nie będę robić protestów. Za dużo nadrabiania, a poza tym stęskniłam się za Adaminą.
 Mama parsknęła śmiechem. Adamina to wredna, krzykliwa nauczycielka matmy, która chyba pomyliła swoje powołanie. Jak dla mnie mogłaby pracować przy robotach drogowych lub młocie pneumatycznym, a nawet w męskim wojsku. Tam mogłaby zarządzać dyscypliną. 
- W takim razie będę zmuszona jej to przekazać.
 Z przyzwyczajenia chciałam złapać poduszkę i wycelować w mamę, ale nie miałam niczego takiego pod ręką. Jedynie pod głową. Mama się roześmiała.
- Wpadnę tu jeszcze. 
 Pocałowała mnie w czoło.
- Dzięki mamo.
 Mama zmarszczyła brwi.
- Ale za co?
- No wiesz. Za całokształt. Kocham Cię.
- Ja Ciebie też.
- Bardzo się cieszę, że odwzajemniasz moje uczucia.
- Nie mogłabym ich nie odwzajemniać. Jesteś na to zbyt słodka.
 Zaśmiałam się.
- Pamiętaj, że mam 17 lat, a nie 5.
- Dobrze o tym wiem, moja mała Księżniczko.
 Przewróciłam oczami.
- Czy wy mamy, dacie nam w końcu dorosnąć.
 Mama energicznie potrząsnęła głową, co miało oznaczać "Nie".



        Kiedy sobie poszli postanowiłam wstać z łóżka. Tyle czasu w nim spędzałam, że naprawdę niedobrze mi się robiło na myśl, że mam tam siedzieć jeszcze dłuuuugi czas. Albo i bardzo krótki. Się okaże. 
        Wstając musiałam uważać na lewą rękę, która była w gipsie (byłam wdzięczna, że złamana jest jednak lewa ze względu na moją praworęczność). Nie było, aż tak trudno. Bez większych komplikacji udało mi się stanąć na nogach. Przeciągnęłam się (w miarę możliwości), włożyłam szlafrok w deseń w serduszka, a na nogi wsunęłam włochate kapcie. Podeszłam do okna. Pogoda nadal była piękna, drzewa prawie niewidocznie kołysały się. Otworzyłam okno. Ptaki śpiewały, chmury przewijały się po niebie, a ja nuciłam pod nosem. W dole ujrzałam mnóstwo ludzi - w odświętnych strojach, na spacerze, uśmiechniętych, cieszących się pogodą. Pozazdrościłam im trochę tej ciepłoty, tego, że mogą się nią cieszyć i nie muszą leżeć w szpitalu. Ale cierp ciało jakżeś chciało... Ratować Alice. Wychyliłam się bardziej, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Chryste! Pacjentka chce nam wyskoczyć przez okno! - Ktoś krzyknął tak głośno, że podskoczyłam przerażona i prawie bym to uczyniła. 
 Odwróciłam się, trzymając za serce.
- Człowieku, chcesz mnie... - Urwałam w pół słowa. Do sali wszedł nie kto inny jak lekarz. I to jaki lekarz! Był góra kilka lat starszy ode mnie, wysoki i bardzo przystojny. Zaparło mi dech w piersi. Miał orzechowe oczy, piękną, kremową cerę i zmierzwione, brązowe włosy. Uśmiechał się promiennie. Muszę przyznać, że na tego typu facetów miękną mi kolana. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że pan...
 Uniósł dłoń.
- Mów mi Josh. 
Uśmiechnęłam się. 
- OK. Jestem Nancy.
- Piękne imię. - Odwzajemnił uśmiech, a właściwie, to wcale nie przestał się uśmiechać. Wskazał na okno. - Mogłabyś je zamknąć, albo uchylić, bo w szpitalu nie mamy sprzętu typu bungee, do extremalnych wyczynów pacjentów.    
- Och. Jasne. - Zamknęłam okno i zapytałam. - O co chodzi?
 Mężczyzna podszedł do tablicy przywieszonej do łóżka i zaczął ją oglądać.
- Kiedy Cię tu przywieźli zostałaś mi przydzielona. Jesteś pod moją lekarską opieką. - Kiedy mówił głos miał czysty i głęboki. Zastanowiłam się czy może śpiewa... - Badałem Cię kiedy zostałaś tu przywieziona. Dobrze wiesz, że nie było najlepiej. - Wstał i popatrzył mi prosto w oczy. - Musimy dbać o Ciebie. A jak Twoja ręka?
 Potrzebowałam kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie co powiedział.     
 Zachowywałam się co najmniej dziwnie. Nancy, ogarnij się!
- Ręka? Ach, ręka jak to ręka. - Uśmiechnęłam się. Miałam ochotę strzelić sobie w twarz. - Ciągle boli. - Poprawiłam się. 
 Miał współczującą minę.
- Do wesela się zagoi. - Puścił mi oczko. Teraz jego spojrzenie miało inny wyraz. - A teraz rozbieraj się i kładź, natychmiast.
 Wybałuszyłam na niego oczy.
- Słucham? - Wykrztusiłam.
 Widząc moją minę, chyba domyślił się jak to musiało zabrzmieć i zaśmiał się.
- Ta dzisiejsza młodzież! Przecież nie o to mi chodziło! Muszę Cię zbadać, a tego z reguły pod oknem się nie robi.
 "Ale na łóżku tak." Dodałam w myślach, nawiązując do jego poprzedniej wypowiedzi.
- Już się bałam. - Udałam przerażenie.
- A wyglądałaś zupełnie inaczej... - Odchrząknął. Miał ochotę się przekomarzać, proszę bardzo.
 Podeszłam do łóżka. 
- Jeśli tak badasz wszystkie pacjentki... - Dodałam pod nosem.
- Mówiłaś coś.
- Nie. Musiałeś się przesłyszeć.
 Z kieszeni fartucha wyciągnął stetoskop. 
 Popatrzyłam na niego. Z bliska wydawał się piękny niczym anioł. Zrzuciłam
szlafrok, kapcie. Byłam w błękitnych bawełnianych spodenkach i koszulce.                   Patrzył na mnie, jakby czegoś wyczekując.
- Co? Koszulkę też mam zdjąć? Czyli na serio mówiłeś to o rozebraniu?
 Spuścił głowę, śmiejąc się.
- Proszę, nie utrudniaj mi tego. 
 Patrzyłam dalej.
- Tak, zdejmij koszulkę.
 No dobra. Sama się wkopałam.
- Z natury jestem wstydliwa.
- Muszę Cię zbadać.
 Nie dawał za wygraną. "Boże, dlaczego nie mogłam trafić do normalnego lekarza, a najlepiej kobiety! Karzesz mnie takim ciachem?!"
- No dobra... Ale odwróć się.
 Z teatralnym westchnięciem, obrócił się, a ja zrzuciłam koszulkę, by szybko się nią zakryć. Z przodu. 
- Już jestem gotowa.
 Josh założył słuchawki na uszy, a koniec stetoskopu przytknął do mojej klatki piersiowej.
- Oddychaj głęboko.
 Skupiłam się i postarałam oddychać w miarę normalnie. Co łatwe nie było. Jego dotyk był elektryzujący. Aż przeszły mnie ciarki.
- Teraz plecy. 
 Obróciłam się. Powtórzyłam czynność.
- Bardzo ładnie. Oddychasz prawidłowo.
- Yupi. Mogę założyć koszulkę?
 Prychnął.
- Czy ty, aż tak bardzo się mnie brzydzisz?
 Popatrzyłam na niego z politowaniem. 
- Daj spokój. Mogę?
 Pokiwał głową, odwracając się. 
 Zaczekałam chwilę. 
 A jednak się spojrzał.
- Hej! Nie oszukuj! - Zaśmiałam się. Czułam się jak w przedszkolu. Tylko, że wtedy nie wstydziłabym się. Nie miałabym nawet czego. A tu... No cóż.
 Josh wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. On jest zbyt idealny.
 Mało brakowało, a koszulka sama wyśliznęła by się z moich rąk. Ścisnęłam ją mocno. 
 Ponowie się odwrócił, tym razem dając mi czas na włożenie koszulki.
- Czy już...
- Tak. 
 Josh wykonał jeszcze kilka badań jak obejrzenie mojego gardła, złamanej ręki, sprawdzał jak moje oczy reagują na światło, a potem wszystko zapisywał.
- Muszę powiedzieć, że jest naprawdę świetnie. Prawie jesteś zdrowa.
 Pokręciłam głową.
- Co ma niby znaczyć to "prawie".
 Uśmiechnął się zawadiacko.
- Szybko Cię stąd nie wypuszczę.
 Trochę dziwne, bo zabrzmiało mi to dwuznacznie. Poczułam dziwne ciepło.
- Jasne, że wypuścisz. A jak nie, to znajdę bungee. - Skrzyżowałam ramiona na piersi.
 Zaśmiał się. 
 Nagle jego wzrok powędrował na podłogę.
 - Ojej, co to? - Zapytał podekscytowany.
 W pierwszej chwili wydawało mi się jak gdyby ujrzał na tej podłodze coś fascynującego, a zarazem słodkiego typu: mały szczeniaczek. Ale okazało się, że przygląda się moim szkicom.
- To są moje rysunki, wykonane wczoraj.
- Mogę obejrzeć?
- Jasne. 
 Sięgnął dłonią po nie, przysiadł obok mnie i otworzył szkicownik. Jego ciemne oczy jeszcze bardziej przepełniły się wesołością.
- Interesujesz się rysunkiem?
 Przytaknęłam.
- Od dziecka.
 Zaśmiał się.
- W takim razie mamy więcej wspólnego niż mi się wydawało.



wtorek, 26 czerwca 2012



Chapter #5


        Dopiero po kilku godzinach spędzonych w szpitalu odczułam realne skutki swojej głupoty. Gardło rozbolało mnie na tyle, że nie byłam w stanie nic powiedzieć. Ręka kompletnie mi zdrętwiała, lecz była nastawiona i włożona w gips, a wszelkie zadrapania i rany otwarte powoli się goiły. Chyba zaczynałam zdrowieć. Jedyna pocieszająca mnie w tej chwili myśl.
        Diana okazała się osobą przesympatyczną i wiedziałam, że skądś ją znam. To córka znajomej mojej mamy, która była lekarzem. Diana była ode mnie o 6 lat starsza i od ukończenia pełnoletności wyjechała; nasz kontakt był zerwany. Jakieś 3 miesiące temu wróciła i postanowiła zostać tu na stałe. Kiedy byłam mała robiła ze mną zamki z piasku w moim ogrodzie, razem pływałyśmy w kolorowym brodziku urządzając tam zawody olimpijskie, ale najlepiej zapamiętałam wspólne odwiedziny u jej dziadków - częstowali nas wówczas chlebem swojej roboty, dżemem i kakaem. Jej babcia przyrządzała posiłek,  a dziadek opowiadał różne zwariowane historie i niesamowite bajeczki. Dla mnie był to zupełnie inny świat... Miło było powspominać z Dianą ten beztroski czas. 

Sprawa, o którą mi chodziło malowała się tak: Wtajemniczyłam Dianę w szczegóły swojej wyprawy za Alice, całej walki i finału, a na koniec poprosiłam ją by zadzwoniła na policję w moim imieniu. Uczyniła to dość niedawno, bo wcześniej miała pełne ręce roboty, a na komisariat i tak nie łatwo było się dodzwonić. 
Póki co nie pozotało mi nic innego jak czekać. Gliniarze w naszym mieście nie specjalnie lubili brudzić sobie rączek jakąkolwiek robotą.
        Nagle ogarnęło mnie zmęczenie. 
        Po chwili zapadłam w głęboki sen.




W sali było pusto i jakoś tak cicho. Słyszałam tylko mój urywany oddech. Moja miejscówka położona była dość wysoko; na 8 piętrze budynku. Widziałam stąd jedynie niebo i chmury, które teraz oświetlone były przez wschodzące słońce. Obudziłam się wyjątkowo wcześnie, lecz byłam wypoczęta i nieodczuwałam dalszej chęci na sen. 
Dla odmiany nie miałam co ze sobą zrobić.
Wczoraj wieczorem Diana przyniosła mi moje rzeczy i jeszcze kilka innych, jak jedzenie, picie...
        Telefon leżał obok na niewielkiej, bukowej szufladce. Powoli po niego sięgnęłam. Było przed szóstą. Nie zamierzałam dzwonić do nikogo o tej porze; jeszcze nie odeszłam od zmysłów. Ale obliczyłam sobie, że moja mama dziś idzie na cały dzień do pracy, poza tym na ekranie miałam kilka nieodebranych połączeń i wiadomości. Chyba powinnam z nią porozmawiać...
         


        


        Mama wtargnęła do mnie przed ósmą. Miała zaróżowione policzki i jak zwykle uśmiechała się jak do małego dziecka - słodkim, mamuńkowym uśmieszkiem...
- Hej mamo! - Ucieszyłam się. 
- Jak mi żyjesz kochanie? - Zapytała odgarniając mi włosy z czoła.
- Jest dobrze. Kości się sklepiają. Siadaj. - Wskazałam na łóżko.
Mama zaśmiała się, poprawiła mi pościel i przysiadła na skraju materacu. Miała na sobie - jej ulubiony ze wszystkich szpitalnych strojów - jasno zielony fartuch. Niedługie włosy spuściła luźno wzdłuż ramion. Jeśli chodzi o twarze, włosy i korpusy byłyśmy niemal jak siostry. Mama w dłoni trzymała torbę.
- Omal bym zapomniała. Proszę. - Wręczyła mi ją. 
- A cóż to takiego... - Zajrzałam tam. W środku znajdowała się książka autorstwa amerykańskiej pisarki, którą niedawno zaczęłam czytać, mój szkicownik, pastele i mp4. Oraz kilka owoców. Wyrwał mi się jęk zachwytu. - Mamuś, ty wiesz jak człowiekowi poprawić humor. Dzięki.
Mama uśmiechnęła się.
- Oj Nancy, Nancy. Coś ty ze sobą zrobiła? - Zapytała kręcąc przy tym głową z dezaprobatą. 
Westchnęłam.
- Długo by opowiadać...
- Dziecko ja nie mam zbyt wiele czasu. Robota tam na mnie czeka!
- OK. Postaram się streścić. 
Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie przemyślałam tego co chcę mamie powiedzieć. Odchrząknęłam.
- No wiesz. Pojechałam za Alice do... Em... Do jej kolegi. I przed jego domem nie było dzwonka... I żeby się tam dostać to musiałam... Musiałam... Wejść na motor i zapukać do okna jego pokoju. - Przecież część tego co plotłam (a plotłam bez ładu i składu i założę się, że mama już przy drugim słowie zorientowała się, że staram się ją okłamać) była prawdą. - A potem niefortunnie z tej maszyny spadłam i... zemdlałam. A potem obudziłam się w szpitalu... - Kiedy skończyłam policzki zapiekły mnie soczystym rumieńcem. Mama cały czas patrzyła mi głęboko w oczy i udawała, że uważnie słucha. Albo naprawdę słuchała. Wolę nie znać jej myśli na ten temat...
- Ach. A ręka została złamana podczas upadku tak? No w to mogę uwierzyć, ale te rany i zadrapania? Może to ten kolega Alice Ci zafundował kiedy zobaczył stan swojego pojazdu? Nancy nie wciskaj mi tu kitu. - Mama skrzyżowała ramiona na piersi. Zaśmiałam się, ale jej wcale do śmiechu nie było. Mierzyła mnie wzrokiem. - Nie okłamuj mnie. Jestem Twoją matką.
- Dlaczego sądzisz, że Cię okłamuję? - Pisnęłam. Sama siebie zdradzałam.
Mama przewróciła oczami.
- Bo obie dobrze o tym wiemy. Ja wiem kiedy kłamiesz. Wiesz, gdy wiem, że kłamiesz. Masz to wypisane na twarzy, a poza tym Alice mówiła mi co innego.
 No dobra.
- A co takiego Ci mówiła?
- Liczę na to, że to ja usłyszę to od Ciebie.
Ciszę jaka między nami zapadła przerwał donośny dzwonek telefonu mojej mamy. To była jej oddziałowa. Mama musiała wracać.
- Nancy, zajrzę do Ciebie później. Zastanów się czy stać Cię na szczerość. Prędzej czy później i tak dowiem się prawdy. Przemyśl to sobie.
- Jasne. - Mama pocałowała mnie w czoło.
- Na razie. - Cicho przymknęła drzwi i wyszła.
To dałam ciała...


      


        Leżałam i myślałam o tym co można robić rano w sobotę w szpitalu. Opcja pierwsza: leżeć i nudzić się. Opcja druga: czytać, rysować, słuchać muzyki. Opcja trzecia: Wrzucić kilka monet i pooglądać telewizyjne pierdoły. Opcja czwarta: zadzwonić do kogoś. Prawie dochodziło południe. Wcześniej jadłam śniadanie i jabłko, a potem zdrzemnęłam się. Teraz nie miałam do kogo się odezwać. Diana miała wolne, Alice muszę dać odpocząć (pewnie już wszyscy i tak wiedzą, że leżę w szpitalu, jakby na potwierdzenie moich myśli dostałam esa od cioci), mama jest pewnie zajęta, poza tym nadal nie wiedziałam co mam jej powiedzieć... Sobota. Nie wiem czy jest sens niepokoić kogoś. Moja rodzina pewnie jest zajęta i nie chce mnie nachodzić. Więc pozostaje mi nudzić się śmiertelnie. Zrezygnowana głośno westchnęłam i wtuliłam się w poduszkę. Gapiłam się w sufit oceniając jego barwę (biały), wzorki (biały), odcień (biały) i całą (białą) resztę. Wtem usłyszałam miarowe pukanie do drzwi. Wzdrygnęłam się i wykrztusiłam:
- Proszę.
Drzwi się uchyliły. Do sali, z współczującą miną, weszła... Moja przyjaciółka Ever.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że przyszłaś! - Powiedziałam uradowana. Eve uścisnęła mnie.
- Nie przychodziłam wcześniej, bo pewnie chciałaś sobie odpocząć. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
- Co ty wygadujesz. Stęskniłam się. 
Ever z uśmiechem wręczyła mi ozdobną torebkę.
- To dla Ciebie. Na polepszenie samopoczucia i kto wie... Może również zdrowia?
- Nie trzeba było. Ale dziękuję Ci. Ciekawe co to takiego? - Opakowanie zawierało ogromne... Toffifee!
- O matko! Moje ulubione! Skąd wiedziałaś?
- Przecież od dziecka to kochasz, a poza tym jesteśmy symbiozą nie pamiętasz? Jak mogłabym takich rzeczy nie wiedzieć?
Zachichotałam.
- Też prawda. Ale nie będę mogła Cię tym poczęstować.
- A dlaczego nie?
- No wiesz, mogłaś wziąć ze sobą coś z białą czekoladą...
- No nie! Dostała i jeszcze wybrzydza? Oddawaj mi to!
- Nie! - Zaprotestowałam. Niskim głosem dodałam: - Nikomu tego nie oddam...
Ever zaśmiała się widząc moją minę.
- Mogę? - Zapytała wskazując na łóżko obok.
- Chyba tak. Na razie nikt tu nie leży. 
Ever zrzuciła klapki ze stóp, wygładziła pastelową sukienkę, którą włożyła i przeczesała dłońmi włosy. 
- Śliczna ta sukienka, wiesz? I bardzo dobrze w niej wyglądasz.
Eve uśmiechnęła się.
- Dzięki. Zanim ją włożyłam zrobiłam rundkę rowerem wokół domu.
Przewróciłam oczami.
- Pozostawię to bez komentarza.
- Lepiej powiedz jak się czujesz? I co do... Ci odbiło mała?
- Alice Ci nie powiedziała?
Westchnęła.
- Bardzo ogólnie. 
- Jasne. A więc...
Przedstawiłam jej całą wersję wydarzeń, bez żadnych ogródek, bo komu, jak komu Ever mogłam zaufać. Kilka razy przerwała mi komentując lub o coś pytając. Poza tym słuchała uważnie... Z niedowierzaniem. 
- A to dupek. - Warknęła na koniec. Ta, zdecydowanie jesteśmy symbiozą. - Nancy, ale zdajesz sobie sprawę, że było to bardzo niebezpieczne. Nie daj Boże, ale mogłaś zginąć i dobrze o tym wiesz! Czemu nie zadzwoniłaś po mnie, hm? 
- To była decyzja podjęta na gorąco. Nie miałam czasu. A poza tym nie chciałam, żeby oprócz mnie jeszcze komuś coś się stało...
Eve dotknęła mojej dłoni. W przeciwieństwie do mojej jej dłoń była zimna jak lód. Ale to o niej lepiej świadczy.
- Czy ty zawsze musisz być bohaterem?
- Ekhem.
- Wróć: Bohaterką. 
Przytaknęłam.
- Nie zrozum mnie źle. To dobrze, że o wszystkich dokoła się martwisz, pomagasz i zawsze jesteś do dyspozycji. Doceniam to. Wszyscy to doceniamy i jesteśmy z Ciebie dumni. Chodzi mi o to, że w poważniejszych sprawach nie powinnaś działać sama. To naprawdę nie jest dobry pomysł. - Wskazała na moje ciało. - Następnym razem po prostu poproś kogoś o wsparcie, wezwij posiłki czy coś... Na przykład mnie? 
- A co? Masz chrapkę na zostanie bohaterką?
Ever opuściła ramiona.
- O niczym innym nie marzę.
Ale miała rację. Byłam w gorącej wodzie kąpana... Podniosłam dwa złączone palce do góry.
- Ja Nancy, obiecuję od tego momentu, że w przyszłości będę rozważną i spokojną w podejmowaniu bohaterskich decyzji.
Obie parsknęłyśmy śmiechem.
Ever spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia.
- Nancy, będę lecieć. Rodzice chcą bym im wypieliła cebulę w ogrodzie.
- Ouuu. Wiesz, że bym pomogła, ale na dzień dzisiejszy mam tak jakby jedną rękę i nie teges resztę ciała więc... Życzyć Ci jedynie mogę powodzenia.
Eve pozbierała swoje rzeczy. 
- Dzięki. Przyda się.
Położyła mi dłoń na ramieniu.  
- Zdrowiej mi! I jak przyjdę znowu to mam nadzieję, że sobie pospacerujemy. 
Zdziwiłam się.
- Nie możesz tak ciągle leżeć. Zdrętwiejesz, albo obrośniesz tłuszczem.
Głową wskazałam na prezent od niej.
- I to ma mi niby pomóc w odchudzeniu się tak?
Ever pokiwała głową. 
- To ja spadam. - Przesłała mi w powietrzu buziaka i wyszła.
- Pa!
Było mi miło, że mam, takie kochane przyjaciółki i tyle bliskich osób, które się mną interesują. W takim dobrym nastroju pozostałam do końca dnia, rysując karykatury każdego z osobna. Potem im to wręczę. Kiedy tylko wyjdę ze szpitala. Moje pastele tak jakby same kreśliły kształty na papierze. Ja myślami ciągle wybiegałam na przód. Nagle sobie uświadomiłam w jakim stanie się znajduję. Leżę sobie w szpitalu. Ze złamaną ręką, ranami itd. a w poniedziałek  istnieje coś takiego jak liceum i nie ma zmiłuj się. Ratunku!





 


niedziela, 24 czerwca 2012


Chapter #4

Czułam się bezbronna, słaba i poniżona. Wydawało mi się, że dryfuję po bezdrożach, a z każdą chwilą zagłębiam się w wszechobecną czerń coraz bardziej i bardziej... Wiedziałam, że to mój koniec, ale postanowiłam w to nie wnikać. Ważne, żeby się stamtąd wydostać. Ale niby jak, skoro nie miałam zielonego pojęcia, gdzie jestem? Jeśli gdziekolwiek byłam. Nie czułam nic. Tylko pustkę. Z każdą chwilą zbierało mi się na płacz. I co teraz? Zostałam skazana na takie coś? Już na zawsze? Myślałam, że jeśli się odchodzi to człowiek zostaje gdzieś wysłany. Dalej. Zadowoliło by mnie nawet jakieś durne światełko (naoglądałam się za dużo filmów tego typu)... A tu nic. I to mnie dobijało. Nie widziałam niczego, niczego nie czułam, ale zaraz... Czy to śpiew? Nagle nade mną zaczął roztaczać się anielski głos i poczułam drgawki. Tak! Ciemność blakła; robiła się szarawa, a potem coraz jaśniejsza i wyraźniejsza. Co mnie teraz czeka? Nagły, rozrywający ból przeszył mi głowę i całe ciało. Chciałam krzyczeć, a nie mogłam. Ciemność powtórnie wróciła...


*
Po serii krztuszeń i jęków udało mi się powstrzymać ból. Chyba zniknął bezpowrotnie, a po nim odczułam coś dziwnego. Tak jakbym znów odzyskała swoje ciało i czucie. Niemniej jednak to mnie nie pocieszyło. Wcale, a wcale. Bo ból wrócił z powrotem ze zdwojoną siłą. Znienacka poczułam dotyk. Czyjś dotyk. Wzdrygnęłam się i mimowolnie, przerażona, rozchyliłam powieki. Obraz był rozmazany i bardzo jasny; potrzebowałam kilku sekund, aby oprzytomnieć i uświadomić sobie co jest grane. Po pierwsze poczułam niesłychaną ulgę, ponieważ byłam stuprocentowo pewna, że żyję i to sprawiło, że mimo bólu, który teraz odczuwałam zaczęłam się uśmiechać sama do siebie. Co prawda z wysiłkiem. Po drugie dotyk, który tak mnie przeraził okazał się należeć do... 
- Alice! - Wyszeptałam. Chciałam powiedzieć to głośniej, ale coś blokowało mi gardło. Zebrało mi się na płacz.
Przyjaciółka gładziła moje potargane włosy i trzymała za dłoń. Jej twarz momentalnie zmieniła wyraz: z zasmuconej, przez szczęśliwą i cierpiącą. Nie odpowiedziała nic. Wiedziałam jak się męczy. Z wysiłkiem się uśmiechnęła, ale po kilku sekundach zamrugała i wybuchnęła spazmatycznym szlochem.
- Nancy... Tak mi głupio! Jak ja... - Nie dokończyła tylko położyła głowę na moim brzuchu.
- Przecież żyję. Nie ma co rozpaczać. A poza tym moczysz mi pościel!
Alice natychmiast podniosła głowę. 
- Przepraszam. - Potarła nos, po czym obie w tym samym momencie roześmiałyśmy się. Po czym ja zakasłałam. 
- Och, jak ja za tym tęskniłam. - Westchnęłam cicho i rozejrzałam się dookoła. - Gdzie ja tak właściwie jestem?
- W szpitalu. Nie poznajesz? 
"No tak". Pomyślałam. I przeraziłam się nagle. Uświadomiłam sobie, że znajduję się w szpitalu, w którym pracuje moja mama. Niedobrze. Ten oddział (jak i również kilka innych; w tym noworodki, gdzie urzędowała moja mama) był odnowiony i aż miło było na nim leżeć. Łóżko było przyjemnie wygodne, ściany wymalowane w różne odcienie zieleni i błękitu, a podłoga była wyłożona miękką matą w kolorowe wzorki. To miejsce nie napawało mnie niepokojem. Po prostu wyciszało. Byłam tam tylko ja, Alice i dwa wolne łóżka z obu stron. Niepokojem napawało mnie to, że...
- Czy ona już wie? 
Alice pokiwała głową na tak i na nie.
- Nie rozumiem.
- Ale o kim mówisz? - Spytała.
- O mojej mamie! 
Alice klepnęła się w czoło.
- Nie będę owijać w bawełnę. Nie zna wszystkich szczegółów, ale z rozmowy przez telefon wywnioskowałam, że jest na Ciebie naprawdę zła. A to nie wróży nic dobrego...
Poczułam się naprawdę skołowana.
- Ok. Może opowiesz mi wszystko od początku. 
- Tzn odkąd?
- Pamiętam, że pokłóciłyśmy się i pojechałam Cię szukać... Tylko po co? - 
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nic nie pamiętam. Boże. - A teraz poobijana i połamana leżę w szpitalu. Co do cholery...
- Nancy. Tylko spokojnie. Musisz dużo odpoczywać. A teraz do rzeczy. - Alice zdjęła z ramion kurtkę i zobaczyłam jak wiele zadrapań ma na ramionach, rękach, dłoniach, a nawet dekolcie... Skąd one się tam wzięły?
- O Boże! - Przerażona zakryłam dłonią usta. - Co Ci się stało?
- A to. - Wskazała na rany. - To nic. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko pozamiatane. A dasz mi zacząć?
Oniemiała pokiwałam głową. 
- Tylko spokojnie. Na wstępie powiem Ci, że Filip jest załatwiony.
Co? Jaki Filip? O kim ona mówi? Po chwili przypomniałam sobie. Ten cholerny dupek. Jak to mogło się stać? Nagle bardzo rozbolała mnie głowa.
- Przecież on mógł nas obie zabić! - Pisnęłam. - Jak Ci się udało... No wiesz... - Nie wiedziałam jak to ubrać w słowa. Wszystko widziałam, jak przez mgłę. - Kiedy z nim walczyłam ty wcale się nie poruszałaś. Zupełnie tak jakbyś była pod jego kontrolą. Niczym w transie. - Zrobiłam pauzę, bo nie najlepiej się czułam, a mówienie dłuższych zdań tylko pogarszało sprawę. 
- Pozwól, że wszystko Ci wyjaśnię. - Alice odchrząknęła. - Wysnułam pewne wnioski. W dniu w którym się pokłóciłyśmy Filip dał mi pewien naszyjnik, o odcieniu mocnego turkusu. Zapewnił, że to amulet, który przyniesie nam szczęście, wieczną miłość i bla, bla, bla! Dupek. - Uśmiechnęłam się. Nareszcie zaczęła gadać od rzeczy. - Uległam jego urokowi i przyjęłam prezent. Gdy tylko go włożyłam poczułam okropny ból, który przeniknął moją czaszkę. Ugięły się pode mną kolana. Próbowałam to zdjąć, ale Filip syczał mi do ucha, bym tego nie robiła. Zupełnie tak jakby rzucił na mnie urok! Resztę pamiętam tak jak ty - przez mgłę. Mówił mi różne rzeczy, wydawał polecenia, a ja niczym sługus je wykonywałam! Uwierzysz w to?
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- Wiesz, że to co mówisz brzmi jak czarna magia, nie? - Szepnęłam.
Alice przytaknęła.
- Niby tak, ale jak to racjonalnie wyjaśnić? Widziałaś jak się zachowuję! To on kazał mi się z tobą pokłócić. Znasz mnie. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła bliskiej osobie! A potem cała reszta. Kazał mi się świetnie bawić i zapewniał, że dzisiejsza noc będzie uwieńczeniem naszego "związku". Chorego związku... A ja jak jakaś głupia dałam się wciągnąć w ten cały syf, przez który o mało co nie zginęłyśmy. On jest psychopatą. Gdyby nie ty jak nic zginęłabym. Do końca moich dni mam u Ciebie dług wdzięczności. Nie wierzę w to wszystko, nie wierzę...
Wsłuchiwałam się w to z szeroko otwartymi oczami. To co mówiła, może i było wyciągnięte rodem z jakiejś powieści science fiction, ale w pewien sposób do mnie przemawiało.
- A potem przez głowę przeleciał mi Twój rozdzierający duszę krzyk i jakaś przytomna część mnie uwolniła się od uroku. Tak na mnie działasz. Takie jesteśmy sobie bliskie. Potrzebowałam kilku sekund, żeby uświadomić sobie co się dzieje. Widziałam Ciebie zsuwającą się po ścianie i tego bydlaka z tasakiem w ręku. Miałam szczęście, że jestem szybka niczym gepard. Jednym zwinnym ruchem powaliłam go na ziemię w chwili, gdy podniósł nóż wysoko w górę, a on opadł na ziemię i niefortunnie uderzył się w głowę tracąc przy tym przytomność. Wtedy trochę zaoszczędziłam na czasie. Ty zemdlałaś, więc położyłam Cię w odpowiedniej pozycji, spróbowałam zatamować krwawienie, albo obudzić, lecz ostatecznie zadzwoniłam po karetkę.
Jej opowieść sprawiła, że leżałam tam jak wryta.
Łzy zapiekły mnie w oczach.
- Jak dobrze, że już wszystko dobrze. - Powiedziałam próbując się zaśmiać. Wizja nas obu leżących na cmentarzu nadal wywoływała u mnie dreszcze i mdłości. 
Alice uściskała mnie. 
- Dziękuję.
- Ja też Ci dziękuję... 
- Musisz odpocząć, Nancy. Źle wyglądasz.
- Wielki dzięki. - Prychnęłam. - Ale mam jeszcze parę pytań. Na przykład, co dalej stało się z Filipem?
- Nie mam pojęcia. To działo się tak szybko, że nawet nie miałam czasu na dzwonienie na policję. Po prostu został tam. Nieprzytomny.
Co mnie ucieszyło, a zarazem przeraziło. Bo mimo tego, że dostał za swoje to nadal był wolny i mógł robić to co mu się podoba.
- Nie zawracaj sobie nim głowy. - Machnęła ręką, widząc moją minę. - Dopóki nie poczujesz się lepiej. I będziesz głodna zemsty, jasne?
- Tak jest, pani porucznik. - Zasalutowałam ręką. Tą która nie była złamana. - A jak długo tu siedzisz, hm?
Alice ponownie machnęła dłonią.
- To nieistotne. Jestem Ci to winna.
Widziałam, że ma cienie pod oczami, skórę bledszą niż zwykle, usta suche, ciuchy i ciało również w nie najlepszym stanie...
- Wiesz, że jestem Ci wdzięczna za to, że tak długo przy mnie jesteś, ale musisz odpocząć. Obie musimy to zrobić. Alice, nie wyganiam Cię, ale idź do domu trochę się ogarnąć!
Zaśmiała się. Chyba odzyskała dobry humor.
Wtem do sali weszła młoda pielęgniarka.
- Twoja przyjaciółka ma rację.
- Jeszcze tu wrócę. Niebawem. - Cmoknęła mnie w czoło, wzięła kurtkę i ziewnęła. 
- Do zobaczenia. - Pomachałam jej.
- Na razie. - Alice posłała mi buziaka i wyszła z sali, cicho zamykając salowe drzwi. 
- I jak się masz? - Zapytała pielęgniarka sprawdzając rurkę od wenflonu.
- Nie najlepiej. - Przyznałam szczerze. Czułam się jak kotlet mielony. Jakby wszystkie moje komórki, tkanki, kości, narządy zostały doszczętnie zmielone i upchnięte w jedną kupę niby to przypominającą mięso, ale i tak było co najmniej dziwne i nieproporcjonalne. Westchnęłam. - Zawsze mogło być gorzej.
- Tak jest. Poprawić Ci poduszkę. - Uśmiechnęła się do mnie promiennie. Kogoś mi przypominając. 
- Poproszę. Sama nie dam sobie rady.
Pielęgniarka pomogła mi i z wysiłkiem usiadłam, a ona strzepała poduszkę.
- Już możesz.
Powoli opadłam na łóżko.
- Dzięki.
- Nie ma za co. A tak przy okazji to był heroiczny wyczyn z Twojej strony, Nancy.
Skąd ona znała moje imię? Ach, tak. Zostało przyczepione wraz z tablicą do mojego łóżka.
- Dziękuję pani.
- Proszę, mów mi Diana.
- OK. Dzięki Diana.
- Jestem do Twojej dyspozycji.
Uśmiechnęłam się.
- W takim razie, czy mogłabyś załatwić dla mnie pewną sprawę?




piątek, 1 czerwca 2012



Chapter #3

Konar w prawej dłoni ciążył mi okropnie. Szłam wzdłuż hangaru powoli, płytko oddychając. Było tu parno i dusznie, a wszystko za sprawą wciąż parującego na środku jacuzzi. Kiedy byłam bliżej unosząca się nad nim fala gorąca uderzyła we mnie z taką siłą, że znienacka zaczęłam się pocić i dyszeć. Odsunęłam się i pociągnęłam nosem. Pachniało tu chlorem i czymś metalicznym. A do tego ten odór alkoholu. Wolną dłonią zatkałam sobie usta i nos, przedostałam przez ogromny pokój, zmierzając ku drzwiom, za którymi teraz była Alice razem z Filipem. Nachodziły mnie dziwaczne, sprośne myśli i chcąc je jak najszybciej od siebie odgonić przyśpieszyłam kroku. Z szybko bijącym sercem lekko popchnęłam uchylone drzwi, żeby zerknąć do środka. Było tam ciemno. Jak gdyby nagle po południu zapadł zmierzch, a chwilę potem północ. "Idealny klimat" Pomyślałam. Żadnego okienka, ani lufciku. Nic, a nic. Tylko słabe światełko kilku świec i to, które wpadało przez drzwi, za którymi stałam ja. Nie rozmawiali. Przodem do mnie, na dmuchanej poduszce siedziała Alice, jedynie w bikini i ciemnoczerwonym szlafroku zarzuconym na ramiona. Miała przymknięte oczy i wyglądała tak jak gdyby czegoś słuchała. Po chwili dotarło do mnie czego. Na przeciwko niej siedział Filip trzymający gitarę w ramionach i wygrywający kojące dźwięki. On też w bieliźnie. Alice kołysała się w rytm muzyki, zupełnie zapominając jakie niebezpieczeństwo na nią czyha. Filip nucił coś pod nosem. I to właśnie na nim się teraz skupiłam. Był jedynie kilka marnych metrów przede mną. Gdybym chciała mogłabym po cichu zrobić kilka kroków w przód i celnie wycelować gałęzią prosto w sam środek jego pustej czachy. Był w zasięgu ręki. Nie czekałam na nic więcej. To był idealny moment. Uchyliłam drzwi szerzej. Na szczęście nie zdradziły mnie skrzypnięciem. Postawiłam jeden cichutki i niepewny krok. Byłam w środku. Z tego miejsca widziałam, że jest to sypialnia i o mało co nie wypuściłam tego konara z rąk. Nie mieściło mi się w głowie, że oni... "Ej. A może to tylko wymysły, hm? Tyko spokojnie". Wychodziłam z założenia, że jeśli Alice miałaby zamiar zrobić TO, to byłabym jedną z pierwszych (jeśli nie pierwszą) z osób, które by o tym poinformowała. A jeśli nie? Potrząsnęłam głową i postawiłam kolejny krok. Pech chciał, że piosenka, którą wygrywał Nieboszczyk (teraz był dużo bledszy niż zazwyczaj), skończyła się akurat w momencie, w którym podniosłam wyżej rękę z konarem, a Alice otworzyła oczy. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się obie zastygłyśmy w bezruchu, a na jej twarzy malowało się niedowierzanie zmieszane ze... wstydem? Pierwsza ocknęłam się ja. Przytknęłam palec do ust dając jej znak, żeby mnie nie wydała. Lekko kiwnęła głową, ale minę (chcąc, czy nie chcąc) miała tak zdradliwą, że spoglądający na nią Filip zauważył to i się odwrócił. Jego twarz natychmiast stężała. Ścisnęłam kij mocniej, wymierzając go w Filipa i zgięłam kolana, mając nadzieję, że to nada mi bardziej przekonywujący wygląd. Chociaż z drugiej strony pewnie wyglądałam jak nawiedzony Ninja. W ogóle go to nie ruszyło. 
- Wiesz, że naruszasz teren prywatny tak? - Jego głos był opanowany, ale zauważyłam, że był cały sztywny. - Za tym idą poważne konsekwencje. - Ciągnął. Wiedziałam, że to tylko i wyłącznie gra, ale jakoś nie miałam odwagi się poruszyć. Nie znajdywaliśmy się w neutralnym miejscu. Tu było inaczej. Filipowo. Jego teren. Potrzebował czasu. Powoli podniósł się z miejsca, wyprostował i teraz stał naprzeciw mnie w całej okazałości, a pozycję miał taką jakby chciał chronić Alice przed napastnikiem. Przyjrzałam się mu. Miał idealnie wyrzeźbione ciało, a przede wszystkim tors. Chyba już wiedziałam co, aż tak bardzo przyciągało moją przyjaciółkę do niego. Był w samych bokserkach, luźno zsuniętych na biodrach. Dostrzegłam na nich biały pasek z Calvina Kleina. Prychnęłam. 
- Nie obchodzi mnie to czy naruszam czy nie naruszam. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo tych, których kocham i na których mi zależy nie ma dla mnie żadnych granic. Zrobię wszystko, żeby ich chronić i bronić. Nawet jeśli groziło by to karą śmierci. Więc co mówiłeś?
Odchrząknął.
- Wybacz, ale chyba coś pomieszało Ci się w Twoim nędznym umyśle. Nikt tu nie potrzebuje Twojej pomocy. Nikt jej nawet nie chce. My się tu świetnie bawimy. Razem. A ty masz się stąd zaraz wynosić.
- Och, zamknij się. Dobrze wiesz, że nikt nie jest, aż tak głupi, żeby nie domyśleć się po co ją tu ciągniesz. - Wskazałam na Alice. - Powiedz mi jak te wasze wypady zazwyczaj się kończą. Pewnie oboje totalnie zalani lądujecie - Panie Boże chroń - razem w łóżku. A na drugi dzień nic nie pamiętacie i udajecie, że nic się nie stało? - Wiedziałam, że każde moje słowo raniło Alice,  ale ona nie rozumiała tego jaki Filip był naprawdę. Niczego nie dostrzegała. Zupełnie jakby ją omamił. 
- Jeśli zaraz nie wyniesiesz swojego zacnego zadka z tego domu to gorzko tego pożałujesz! 
Filip był rozzłoszczony. Udawał przed Alice, że moje słowa tak naprawdę go przejmują i niby go to rusza.
- Po pierwsze to nie jest dom. Bynajmniej ja od dziecka byłam uczona, że ten termin oznacza zupełnie co innego, od tego co tu widać. - Wymachiwałam konarem w prawo i w lewo. Lubiłam podczas przemowy sobie po gestykulować. - Po drugie bardzo chętnie sobie pójdę lecz z Alice. A po trzecie podciągnij te spodenki, bo coś Ci wystaje... 
Spojrzał w dół, zaczerwienił się i szybko je poprawił. 
- Dość tego. - Był wściekły i ruszył w moją stronę.
Oceniłam moje szanse w starciu z tym mutantem. Ja mająca jedynie kij oraz twarde podeszwy butów do obrony, kontra prawie dwu metrowy z mułami wielkości połowy arbuza facet. Nagle poczułam się taka malutka...
Kiedy odsunął się od Alice zauważyłam, że ona się nie rusza i tylko nieobecnym wzrokiem patrzy przed siebie. 
- Alice! - Krzyknęłam przestraszona bardziej tym widokiem, niż zbliżającym się Filipem. - CO ON CI ZROBIŁ?! - Wydarłam się. I szybko odwróciłam w jego stronę, bo był już tuż - tuż. Podniosłam kij wysoko i z całej siły pchnęłam przed siebie. Jednym zwinnym ruchem odrzucił go na bok, nawet nie drasnąwszy przy tym swojej gładkiej niczym model z okładki skóry i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Zrobiło mi się gorąco i miałam wrażenie, że świat pod moimi nogami chwieje się. Spróbowałam oprzytomnieć z niewielkim powodzeniem, ale zawsze jakieś było. Cofnęłam się kilka kroków i upadłam na podłogę.
- Niech to szlag. Niech Cię szlag idioto! - Wycedziłam. 
Filip pochylił się nade mną i uniósł moją brodę tak bym mogła spojrzeć mu prosto w oczy. Ściskał ją boleśnie, a ja bezskutecznie próbowałam mu się wyrwać. Z tej odległości był jeszcze bardziej przerażający niż zazwyczaj...
- I co teraz maleńka? - Jego chłodny oddech owiał mi twarz. Zaczęłam kaszleć. - Nikt Ci już nie pomoże... - Dźwignął mnie i podniósł do góry. - Jesteś teraz do mojej dyspozycji. - Omiótł mnie wzrokiem. Wisiałam w powietrzu, trzymana   przez tego szaleńca, odwrócona tyłem do Alice i przerażona jak nigdy w życiu. 
- Puść mnie! 
- Jak sobie życzysz. - Powiedział. Mogłam to lepiej przemyśleć. Wylądowałam na twardej niczym głaz podłodze i uderzyłam się w głowę. Przed oczami zamigało mi tysiąc gwiazdek. Nie miałam siły zaprotestować, gdy po raz kolejny poszybowałam w górę i tym razem wylądowałam na ścianie. Lewa ręka zaczęła mnie palić. Do oczu napłynęły mi łzy. Ból był niepowtarzalny. Resztami sił zahamowałam się, żeby się nie rozpłakać. Nie na jego oczach. Przecież właśnie o to mu chodziło. - Jesteś taka głupiutka. - Zaśmiał się szyderczo. - Taka naiwna. Taka jak Twoja siostra cioteczna. Widać, że to u was rodzinne. Przeraźliwie identyczne. - Zadał mi cios w żołądek. Zebrało mi się na wymioty. Poczułam smak krwi w ustach. Pochylił się nade mną.
- Możesz mi skoczyć. - Wściekła, splunęłam mu w twarz. Rzecz jasna wraz z krwią. Natychmiast odsunął się, ale jego mina nie zmieniła się. - Jesteś najbardziej rozpieszczonym, popieprzonym i dziwacznym dzieciakiem jakiego znam! Nie na widzę Cię rozumiesz?! - Wiem, że tylko pogarszałam sprawę, bo nie raniłam jego tylko siebie. Płuca rozrywał mi mój własny krzyk. - Jesteś chory i tyle!
Niespodziewanie szarpnął mnie za związane w kucyk włosy i odchylił moją głowę do tyłu.
- Odszczekaj to suko.
- Nawet na to nie licz popieprzeńcu. Mam Cię w...
Nie dokończyłam. Zaczęłam się cała trząść, bo to wszystko doprowadziło do tego, że on tracił nad sobą kontrolę. Podszedł do szafki i wyciągnął z niej ostry nóż, przypominający bardziej tasak.
- Chyba Cię pogięło człowieku. - Próbowałam udać, że ani trochę nie jestem przestraszona. Ani trochę... Ani... Nancy, co z Tobą?
Jednym susem znalazł się tuż obok mnie i przystawiał mi nóż do gardła. Teraz nie wytrzymałam po policzku spłynęła mi łza zmieszana z potem. Zerknęłam w stronę Alice. Jak zahipnotyzowana nie zmieniła swojej pozycji. Wyglądało to strasznie. Sama prosiłam się o śmierć. Gdyby tylko móc uratować moją przyjaciółkę. Wtedy mogłabym odejść ze spokojem. A tak to? Byłam zła za to, że wcześniej sparaliżował mnie strach. Teraz bym tak nie cierpiała. Ba. Na dzień jutrzejszy obudziłabym się żywa.
- Nie miło było Cię poznać. A teraz żegnaj. Miłej drogi na tamten świat. - Sunął nożem po moje szyj, krążąc na niej łuki.  
- Alice! - Oddychałam nierówno, starałam krzyczeć. - Nie daj się temu gościowi. Nie zniżaj się do jego poziomu, słyszysz?! - Filip naciął skórę na moim dekolcie. Poczułam piekący ból. - ALICE, BŁAGAM...
To były moje ostatnie słowa. Bezbronna i bezsilna poddałam się. Mój piękny dotąd świat zalała ciemność...