Look'acze :)

niedziela, 5 maja 2013





Chapter #12

Wyczerpana bezbrzeżnym smutkiem oraz płakaniem w poduszkę nareszcie zasnęłam. Chociaż tak, mogłam na chwilę postarać się wyciszyć. 

Kiedy obudziłam się po paru godzinach było trochę po północy. Bolała mnie głowa, miałam podkrążone oczy i wyschnięte usta. Spróbowałam doprowadzić się do względnego ładu, ale na niewiele się to zdało. Bolało mnie całe ciało. Przysiadłam na skrawku łóżka próbując oprzytomnieć. Beznamiętnie wpatrywałam się w puste ściany. Mój wzrok wędrował po ich wyblakłych kolorach, znalazł się również na podłodze, na sąsiednich pustych łóżkach, a kiedy dotarł do stolika nocnego... Wtedy przypomniałam sobie co działo się wcześniej. Nowa fala rozterki uderzyła we mnie najcięższym kalibrem. Schowałam twarz w dłoniach ignorując dreszcze, które powtórnie zaczęły ogarniać moje ciało. Nie potrafiłam powstrzymać szlochu. Nie potrafiłam skupić się na niczym. Już od dawna tak nie cierpiałam... "Nie jestem pewna czy kiedykolwiek tak cierpiałam..." Miałam tego wszystkiego po dziurki w nosie. Nie dość, że przechodzę ogromne katusze to w dodatku w takim miejscu! W miejscu, w którym uwagę otrzymywałam w większym stopniu od O.... 
Pokręciłam głową, ale myśli same przychodziły. Znów pojawiła się fala łez, z którą nie dałam sobie rady. Osunęłam się na podłogę. Nie dawałam sobie rady.
Chciałam, jak najprędzej uciec - po prostu wariowałam!
Kiedy toczyłam wewnętrzną walkę, ktoś zapukał i idiotycznie zapytał:
"Wszystko w porządku?"
Leżałam skulona w kłębek na podłodze z niemal szkarłatnymi oczyma, a osoba ośmielająca się wejść w takim momencie, już chwilę potem potrząsała mną, jak kukłą.
Obraz był na tyle rozmazany, a głos na tyle niewyraźny, że nic nie zrozumiałam. Ani drgnęłam. Osoba ta wyciągnęła chusteczkę, ciągle zadając mi głupie pytania "Czy mnie słyszysz?" "CO się dzieje?" "Halooo! Czy...?".
Osoba ta wytarła mi chusteczką zapłakane oczy. Chwilę potem do mojego mózgu informacja nareszcie dotarła - osoba ta to Josh. 
Bo któż by inny...
Josh zmusił mnie do pozycji siedzącej, a potem powtarzał głupie pytania.
Gdy nie skutkowało, a domyślał się co mi jest, wyciągnął jakieś białe pudełeczko, z którego wysypało się kilka niewielkich pastylek, które nie wiadomo, jak nagle znalazły się w moim przełyku...
Chwila, dwie, trzy i poczułam się niczym roślinka - wiotka, bezbronna, cicha...
Przy jego pomocy usiadłam na łóżku, a on obok mnie. Nie protestowałam, gdy zamknął mnie w swoim uścisku, bo byłam bezsilna.
  - Chcę już do domu. 
Josh jeszcze bardziej przytulił mnie. Jego uścisk cudownie koił cholerny ból.
  - Ciiii... Wiem, wiem. 
Nie wiem ile dokładnie, siedzieliśmy w takiej pozycji. Czas mnie nie dotyczył.
Kiedy pigułki zaczęły przywracać mi jasność myśli gwałtownie się od niego odsunęłam, a w głowie pojawił się ostry ból. Josh powiedział coś, czego nie zrozumiałam i rzucił się w moją stronę, jakby chciał mnie przed nim chronić znów mnie złapał i przyciągnął do siebie, w określony sposób, którego nie rozumiałam, a który odpędził zawroty głowy. 
  - Nancy, przeszło?
Lekko pokiwałam głową.
Josh podniósł mnie delikatnie i poprawił pościel, po czym ułożył mnie w łóżku i przykrył pościelą. Stanął za oparciem łóżka i zaczął mi się przyglądać.
  - Dziękuję Ci. 
Skinął głową i przytknął palec do ust sygnalizując tym, bym się oszczędzała.
Ułożyłam się wygodnie i przymknęłam powieki.
  - Bardzo chciałbym z Tobą zostać, ale muszę zajrzeć do pacjentów. Niedługo wrócę...
Nie zdążyłam nawet kiwnąć palcem, leki były tak silne, że zasnęłam.

***
Przeciągnęłam się i ziewnęłam. Za oknem niemal świt. Czułam się... Nawet dobrze. Lecz przytomność mojego umysłu nadal utrzymywała mnie przy fakcie, że stało się to za sprawą leków. 
"Słodki Jezu..."
Na krześle przy moim łóżku siedział, a właściwie drzemał sobie słodko - Josh.
Niewiarygodne.
Przekręciłam się mając nadzieję delikatnie go obudzić, ale moje zamiary diabli wzięli, bo łóżko niemiłosiernie zaskrzypiało i Josh zerwał się.
  - O, już nie śpisz. - Powiedział zaspanym głosem.
  - No i ty też. Dlaczego przy mnie siedzisz?
  - Martwię się. Wczoraj bardzo źle wyglądałaś. 
"Tak. Masz rację. Jestem w totalnej wewnętrznej i zewnętrznej rozsypce. A ty mi tego wcale nie ułatwiasz!"
  - Nancy, wiem, że już dziś miałaś wyjść, ale wydaje mi się to niemożliwe.
"Co? Co on do...?"
  - Ty nie będziesz mi mówił czy mogę czy też nie mogę, ale i tak dzisiaj wyjdę! Mam tego dość! Widziałeś przecież co się ze mną tutaj dzieje!!! 
Josh potarł skronie.
  - Tak. Widziałem, ale wiem, że nie ma to żadnego wspólnego z tą placówką tudzież szpitalem, lecz z kimś... Kimś kto cię... Pieprzony gwiazdorzyna!
  - Jakim prawem TY mówisz tak o NIM?! W ogóle GO nie znasz! Nie znasz MNIE! Jakoś do tej pory nie zależało Ci na moim zdrowiu! A mnie nikt nie... W ogóle wiesz co ty mówisz?! Boże...
Złość, która nagle we mnie wstąpiła rozkazała mi wyskoczyć z łóżka.
Zawrót głowy i po chwili znów w ramionach Josha.
  - Puść mnie! Dam sobie doskonalę radę. SAMA.
Josh wydał z siebie jęk niedowierzania.
  - Czy ty nie widzisz, jak się zachowujesz? A Twoje zdrowie obchodzi mnie nad wyraz! Codziennie chodzę do lekarskiego przeglądać historię Twojej choroby, śledzę ją i zaglądam do Ciebie, gdy śpisz! A wiesz, dlaczego tyle czasu mnie nie było? Bo pod PRZYMUSEM wykonywałem zadanie powierzone mi przez tego wariata, jakim jest ordynator! Nie wierzę w to (i ty pewnie też nie uwierzysz), ale on zakazał mi jakiegokolwiek spotykania się z Tobą! 
"No tak. To by wyjaśniało, dlaczego tak mnie atakował..."
  - A najgorsze w tym wszystkim jest to, że zamartwiałem się o Ciebie, a przez tą... 
Wzniósł ręce ku niebu i dokończył.
  - Diana. To ona wydała mnie jemu i teraz zajmuje wyższe stanowisko.
Ja chyba poszukam sobie innego miejsca albo najlepiej pracy...
  - Że jak?!
Nie wierzyłam własnym uszom. 
  - No tak!
  - I ty chcesz mi sprzedać tę tanią historyjkę, mając nadzieję, że w nią uwierzę?! Diana to całkiem bliska mi osoba to znaczy znamy się od dawna i...
Josh podszedł blisko i lekko mną potrząsnął.
  - Czy do Ciebie nie dociera? Ona nas zmanipulowała. Była tu u Ciebie za pewne mówiąc, że zadzwoni na policję i takie tam. Mam rację?
Przytaknęłam.
  - Tymczasem nic takiego nie uczyniła. Wręcz przeciwnie. Przedstawiła Ciebie (dość wiarygodnie), jako wariatkę, mówiącą totalne bzdury, mnie jako kochasia, zaniedbującego swoją pracę, a potem jeszcze pojawiły się plotki, że się przespaliśmy. Ordynator we wszystko uwierzył. Co do joty. Sam z resztą "zebrał" jakieś tam "dowody". Zagroził mi, że wyrzuci mnie, a nawet pozbawi mnie wykonywania zawodu. Nancy, zrozum mnie. Nie mogłem tyle ryzykować.
Kiedy szok minął:
  - Ale czekaj... Kochaś? I że się razem... Co?! Przecież to totalne bzdury!
Josh z uśmiechem przewrócił oczyma.
  - No tak, a ty, jak zawsze skupiona na najważniejszym.
Zarumieniłam się.
  - Nie. Po prostu w to nie wierzę! Od początku czułam, że to jakieś wariactwa! Gdzie ona teraz jest?
Josh zaśmiał się złośliwie.
  - Jak to gdzie? Myślała, że ujdzie jej to na sucho. Wzięła sobie mały urlopik, na rzecz nowego stanowiska i uczczenia spisku.
Pokręciłam głową.
  - Nadal jednego nie rozumiem.
  - Czego?
  - Po co to wszystko? Po co miałaby mówić, rozsiewać tak raniące plotki?
Josh jęknął.
  - Bo ona tylko udaje! Jest kompletną pozerką! A zrobiła to, żeby się odegrać na mnie! Mam wrażenie, że miała mi za złe, że zawsze byłem ten jeden krok przed nią. - Przerwał. - A teraz nadarzyła się taka świetna okazja, żeby to wykorzystać...
  - A mnie się wydaje, że chodziło o coś innego.
  - Hm? A co takiego?
  - Szczera zazdrość.
  - Zazdrość? - Zapytał zdziwiony.
  - No tak... Nie rozumiesz?
  - No, praca...
  - A tam praca! - Machnęłam dłonią. - Była zazdrosna o Ciebie!
  - O mnie? - Pisnął z niedowierzaniem.
  - Josh, Josh, Josh... Jesteś bardzo inteligentny, wyglądasz... Bardzo atrakcyjnie, jesteście mniej więcej z tego samego rocznika, jesteś na wyciągnięcie ręki...
Josh słuchał uważnie, a potem pstryknął palcami.
  - Kolejny element układ... Jezu! Słyszysz te kroki. O nie! 
Przerażona zakryłam dłonią usta.
  - Do kibla! Szybko.
Josh, przerażony, przewrócił krzesło w biegu i hukiem zamknął się w łazience.
Po chwili kroki ucichły.
Puk, puk.
I wejście z impetem.
Ordynator.
- Panno Nancy... - Rozejrzał się uważnie po sali. - Nadszedł czas.
Powiedział to w tak podejrzany sposób, że, jak najprędzej chciałam się wyrwać z tego cyrku. Zastanowiły mnie jego słowa. Wcale nie byłam ciekawa, co jeszcze dziwnego przyniesie ten dzień...




----------------------------------------------------------------------------------------
Haha! Zaskakuję siebie samą nową "systematycznością" (ha, zobaczymy, jak długo to potrwa) dodawania kolejnych epizodów oraz odbierania telefonów ;) - Moje przyjaciółki powinny coś o tym wiedzieć.
Tak na poważnie, to dodaję to (nigdy jeszcze tak nie robiłam), żeby z całego serca podziękować mojej kochanej Alice, za dawanie mi tak ogromnych pokładów natchnienia oraz śmiechu. Kocham Cię siostrzyczko. Nawet nie wiesz, jaaak się cieszę, że cię mam! :*** 
Chciałabym również zwrócić uwagę na "Zuzka S.", która odkąd pamiętam jest tu ze mną na blogu i samym tym daje mi ogromną motywację. Dziękuję Ci Zuza ;***
Jeszcze raz wielkie dzięki za wszystko!
<333

sobota, 4 maja 2013




Chapter #11




  Poczułam, że jednocześnie i tracę grunt pod nogami, ale i nabieram wielkiej ochoty roznieść w drobny mak cały hol szpitalny. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Sprawca tego wszystkiego, koleś, którego ledwo znam, a traktuję go, jako wroga publicznego #1 oraz odwiecznego przeciwnika, jak gdyby nic spacerował sobie ze stoickim spokojem, najwyraźniej czegoś szukając. Lub kogoś. Na samą myśl obeszły mnie ciarki. Czy mógłby posunąć się do, aż tak irracjonalnego celu? Dopaść mnie (za prześladowania policji i odebrania mu jego "wielkiej i szczerej" miłości - a mojej ukochanej przyjaciółki - Alice)... " Ja nie mam pojęcia gdzież on się ukrywał albo też, jak ta tutejsza policja go szukała, że to wszystko jakoś tak bezapelacyjnie ucichło"... Kiedy pani Shinoda położyła mi rękę na ramieniu pewnie wyczuwając nagłą zmianę w moim zachowaniu, poczułam się źle, że nie powiedziałam prawdy swoim rodzicom, tylko ich niepotrzebnie okłamałam. Wyrzuty sumienia będą się jeszcze długo za mną ciągnęły...
  Miałam ochotę właśnie w tym momencie pobiec, rzucić się na niego i wydrapać mu oczy.
  Jednak powstrzymałam się, przede wszystkim zważywszy na to, że w naszą stronę zbliżał się bordowy ordynator...


***

  - Jaka beka, jaka beka? Myślałam, że wyrzuci mnie ze szpitala!
Zdenerwowana pani Shinoda zaczęła obgryzać paznokcie.
  - Bardzo, bardzo i jeszcze raz baaardzo panią przepraszam! To wszystko moja wina.
  - Kochanie, nie denerwuj się! Wcale, że nie twoja!
Pokręciłam głową.
  - Oczywiście, że moja. Gdyby nie moje głupie zachowanie, to nic by się nie stało...
Otis nadal pod nosem pomrukiwał "I tak sądzę, że była mega beka". Stał do mnie tyłem, pakował swoje rzeczy do plecaka Nike, który przyniosła mu Mama. Wpatrywałam się w nich - oboje byli wręcz doskonali - z podziwem, który zapierał mi dech w piersiach, bo mimo wszystko to oni... No... SHINODA! 
Właśnie... 
  - Zupełnie nie spodziewałam się, że lekarze mogą być tacy porywczy.
Oboje z Otisem spojrzeliśmy na nią z grymasem.
  - Raczej chamscy. 
  - I zadufani.
Pani Shinoda nadal kręciła głową z niedowierzaniem. 
  - Ich traktowanie jest poniżej jakichkolwiek norm. Wrzaski, co to w ogóle jest?!
Smartfon pani Shinody zaczął wibrować, kobieta wyszła na korytarz, chcąc odebrać połączenie.
Głęboko westchnęłam, zaczęłam łapciem kreślić wzorki w podłodze, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Widziałam, że mimo utrzymywania pozorów to Otis, też jakoś tak co chwilę podrygiwał. W końcu odchrząknęłam i zaczęłam bawić się końcówkami włosów.
Otis momentalnie odwrócił się i spojrzał na mnie od nasady włochatych kapci, po czubek ciemnych włosów. Skomentował:
  - Schudłaś.
Moje ręce nagle wydłużyły się i powędrowały do podłogi. Podobnie, jak głowa.
I wyraz twarzy. 
  - Nie wiem czy śmiać się, czy płakać... - Odparłam.
Ponownie odwrócił się i nie powstrzymał się.
  - Ja na Twoim miejscu bardzo bym się ucieszył. To szpitalne żarcie, jednak robi swoje.
  - Przecież wiesz, że ja nie o tym!!! - Wydarłam się. 
Jego spojrzenie nabrało wyrazu, którego od samego początku oczekiwałam...
  - To był tylko głupi żart. 
Dźwięk suwaka plecaka, wywołał u mnie bolesne ukłucie w sercu.
Otis westchnął, zarzucił go na ramię, rozejrzał się po sali, podszedł do okna, otworzył je i ku mojemu OGROMNEMU zaskoczeniu wychylił się przez nie, wystawiając dłonie i coś nawołując. Otworzyłam oczy szeroko ze zdumienia, gdy na jego ramieniu usiadł bielutki gołąb z przyczepioną kopertą. Otis wziął ją od niego, pogłaskał go po malutkiej główce oraz wręczył nagrodę - kilka dużych nasion, z paczki, którą wyciągnął z plecaka. Gołąb odleciał, a Otis zamknął okno i ruszył w moją stronę z uśmiechem od ucha do ucha - pewnie chodziło o moją minę i satysfakcję z udanej niespodzianki. 
  - Weź ją. - Wręczył mi kopertę. - Otwórz dopiero po... Wszystkim. 
Otis zrzucił plecak na ziemię, a potem wziął moje drżące ciało w swoje ciepłe ramiona. Przycisnęłam się do niego i zawzięłam "Już nigdy Cię puszczę". To był tak magiczny i wzruszający uścisk, że niechcący kilka łez zmoczyło podkoszulkę i ciemną, mięciutką bluzę Otisa. Chłopak otarł je kciukiem i podniósł mój podbródek, by pochwycić moje spojrzenie.
  - Masz piękne błękitne oczy... I ogromne serce. Dziękuję Ci... K...
Nie dokończył. Pani Shinoda weszła do sali patrząc na nas w uścisku i uśmiech rozświetlił jej urodziwą twarz. 
  - 5 minut mnie nie było, 5... 
Odsunęłam się pierwsza, w głowie mi szumiało, a w klatce piersiowej łomotało rozradowane serce. Mimo pożegnania, mimo niewiedzy tego co może zdarzyć się w przyszłości (lecz pewnie tego co nigdy nie dojdzie do skutku...) zaczęłam postrzegać to inaczej. Uśmiechnęłam się. Byłam przepełniona radością.
Na chwilę zapomniałam o bożym świecie.
  - Nani mogę twój telefon.
Zmarszczyłam brwi.
  - Jasne. 
Pani Shinoda przez chwilę zastanawiała się, jak go uruchomić, ale szybko się zorientowała.
  - Otis obejmij proszę...
Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Otis przyciągnął mnie do siebie i lekko zakołysał.
Mimo moich protestów (aaa! jak ja wyglądam, Boże, nie...) zrobiła nam zdjęcie.
Nasze pierwsze wspólne zdjęcie.
Potem to samo uczyniła z telefonem Otisa.
A później, tak bardzo byłam przejęta, że nie wszystko do mnie docierało. Szliśmy w kierunku wyjścia, bardzo blisko siebie, rozmawiając i próbując żartować - dla rozładowania napięcia. Bałam się znów wychodzić, ale korytarz był prawie pusty, więc zignorowałam ewentualne szkody. Przekraczając próg, Otis złapał mnie za rękę. Kilka metrów przed nami stała taksówka. Pani Shinoda ucałowała mnie w oba policzki, jeszcze raz podziękowała i szepnęła mi na ucho kilka pokrzepiających słów. Wsiadła do środka machając i zabierając plecak Otisowi. 
I teraz nadeszła chwila prawdziwego pożegnania. Przyjęłam ją mężnie (bynajmniej chciałam sprawiać takie wrażenie). Otis ścisnął szczęki. Nie był w stanie nic powiedzieć. Tylko jeszcze raz dał mi pełen miłości uścisk. Już go odczuwałam, szybko nadchodził. Otis tylko bezgłośnie powtórzył "Pamiętaj. List" i dołączył do Mamy.
Patrzył na mnie, a ja nie odrywałam od niego wzroku. Pani Shinodzie nie umknął żaden szczegół. Nawet serce narysowane na szybie przez Otisa. Przekazałam im całusy i śledziłam wzrokiem do zakrętu.
Kiedy zniknęli mi z oczu, przełknęłam gulę i wróciłam do tego dziadowskiego szpitala ściskając pięści. Jak najprędzej chciałam znaleźć się sama w sali. Pocieszałam się myślą, że już jutro stąd wychodzę.
Opadłam na łóżko. Kopertę z listem położyłam na stoliku nocnym obok telefonu.
Wcisnęłam głowę w poduszkę próbując jakoś zignorować dopadnięcie niewyobrażalnego bólu oraz uczucia pustki...
A najgorsze były te myśli...





niedziela, 28 kwietnia 2013



Chapter #10


        - Acha... Koniecznie już? ... Rozumiem. Tak, będę czekał... 
 Zrobiło się dość chłodno. I ponuro. Tak, niektóre sprawy w kilka minut mogą nabrać zupełnie inny obrót, niż sobie wymarzyliśmy. 
- Nancy, ja...
...
- Hej, co jest?
...
- Jesteś na mnie zła?
...
- Odezwij się do mnie...
...
 "Myśli sobie, że to tak łatwo pokonać rozdzierający ból w sercu i wydobyć z siebie chociaż słówko" Próbowałam, ale nie było mnie stać nawet na poruszenie językiem chociażby milimetr do przodu. Czułam się... Jakbym... Miała stracić przyjaciela! A przyjaciele to najcudowniejsza sprawa w życiu każdego człowieka. To co działo się między nami... To podobieństwo, wspólne zwierzanie się z problemów... Sprawiło, że bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Wzruszałam się, gdy widziałam, że dzięki mnie Otis uzyskuje zmiany o jakich mu się nie śniło. Na każdym kroku dziękował mi za to. Poczułam silną więź, która nas połączyła...
 Ale najbardziej cieszyło mnie to, że Otis był tylko cudownym przyjacielem i ani jemu ani mnie nie spieszyło się do "zmian". 
- Nan, proszę...
 Może to nie było zbyt rozsądne, ale z racji tego, że nic nie mogłam powiedzieć, a czułam, że zbliża się fala słonych łez, co zauważył Otis, wybiegłam z sali (ledwo, ledwo), w której przebywaliśmy... Za sobą słyszałam urywany krzyk Otisa, ale szybko ucichł. Na moje szczęście korytarz był pusty, więc pognałam do windy. Miałam nadzieję, że dobrze wybieram przyciski, bo obraz zaczął mi się rozmazywać. Będąc na samym dole poczułam niemiłe uczucie i ostre bicie serca, ale nie wahałam się...
 Biegłam do wyjścia ile sił, po drodze trącając kilkoro osób.
 Kiedy drzwi stanęły otworem uderzył mnie świeży zapach wiosny i wolności.
 Zachłysnęłam się powietrzem i z zamiarem zejścia ze schodków na chodnik zrobiłam krok do przodu. Wtedy ktoś złapał mnie za ramię i lekko dociągnął do siebie.
 Przerażona tym, że to ordynator lub jedna z jego podwładnych nawet nie odwróciłam się tylko upadłam na ostatni stopień schodów i schowałam głowę między nogi. Już dłużej nie mogłam. Łzy poleciały wartkim strumieniem, a dreszcze targały moim ciałem we wszystkie strony. Skumulowane w sobie emocje właśnie tak znalazły upust. Nie miałam pojęcia kto to... Objął mnie ramieniem i przytulił. Poczułam słodkie, damskie perfumy i zdezorientowana sięgnęłam po chusteczkę, którą ta osoba mi podała. Wytarłam załzawione oczy, a kiedy obeschły, obraz na powrót stał się ostry, a ciało uspokoiło się. Usłyszałam melodyjny głos.
- Kiedy byłam w Twoim wieku przeżywałam dokładnie to samo. I samą mnie to zaskoczyło, jak rozstanie może człowiekowi sprawić ogromny ból i wprowadzić go w melancholię... Wiem też, że gdybym kiedyś była taka, jak ty to te uczucia by się mnie nie tyczyły. A wiesz dlaczego? - Piękny głos ucichł, następnie przemawiał pełen wzruszenia. - Bo jeśli ktoś ma ogromne serce, wspaniałą duszę i czyste intencje, a co za tym idzie, samą swoją osobą zmienia wszystko wokół siebie na lepsze to z pewnością jest to jedna z tych najsilniejszych osób na świecie i... Ja nie potrafię znaleźć słów by wyrazić, jak bardzo cieszę się, że mój syn tu wylądował.
 Rozdygotana powolutku podniosłam głowę.
- I jak mogę przekonać Cię, Nancy, że jesteś istnym Aniołem?
 ... Chwilę to trwało zanim dotarło do mnie, mojej świadomości, że te wszystkie słowa padły z ust pani... Shinody...
- Nie wiem czy słowo "dziękuję" jest adekwatne, lecz mimo wszystko...
 Piękna brunetka, w pastelowej sukience w jednej dłoni ściskała opakowanie chusteczek, a bokiem drugiej ocierała łzy, spływające po policzku. 
- Widzisz mnie pewnie pierwszy raz w życiu, a ja Ciebie po raz wtóry. Kochana, może będziesz miała mi to za złe, ale kilka razy już tu byłam. Któregoś dnia Otis zadzwonił do mnie i poprosił bym przyjechała, tu do szpitala. Rzucił mi się w ramiona, jak za starych czasów i powiedział, że kocha mnie najbardziej na świecie i nie może znieść myśli, że tyle czasu zmarnował, to znaczy zmarnowaliśmy na bezsensowne kłótnie i obcość... Wyżalił się chyba pierwszy raz od wielu, wielu lat! Nigdy tego nie robił, niezależnie od tego, jak staraliśmy się razem z Mike'm... A ten krótki pobyt w szpitalu był, jak wiadro zimnej wody. Od stóp, oczyszczającej, rzecz jasna. Nancy. Jestem pełna podziwu... Wzruszenia... Głos mi się łamie... - Pani Shinoda zmierzwiła mi grzywkę i uśmiechnęła się przez łzy. 
 - Słoneczko, dziękuję...
 Jej słowa były tak pokrzepiające... Dostrzegłam w niej tak dobrze znaną mi dotychczas osobę... Z tego wszystkiego mój smutek przerodził się w ogromną radość, z uśmiechem od ucha do ucha rzuciłam się w jej ramiona. Pani Shinoda odwzajemniła uścisk i poklepała mnie po plecach. Kiedy się od siebie odsunęłyśmy, tak po prostu zaczęłyśmy się z tego wszystkiego... Śmiać i po zamienieniu jeszcze kilku dziwnych zdań postanowiłyśmy wstać z zimnego podłoża i wrócić do środka póki jeszcze nikt się nie zorientował.
 - Takie mam dziwne odczucie, że skądś panią bliżej znam...
 Te ciemne oczy i zadarty nos, wydawały się takie znajome. Hm...
- Może to dejavu? To dość często się zdarza.
 Ale ja wciąż zastanawiałam się skąd... A z resztą.
- Pewnie tak. 
 Nagle kobieta bacznie mi się przyjrzała.
- Nancy, nie chcę się narzucać, ale czy mogłabym prosić o numer do Twoich rodziców, albo Wasz adres?
- Jasne, proszę tylko dać mi telefon, albo coś do pisania.
- Okej. Dziękuję Ci bardzo, a teraz zmykajmy do środka.
 Gdy podniosłyśmy się i ruszyłyśmy w stronę wejścia zauważyłam, że za szybą czai się znajoma sylwetka, wyprzedziłam mamę Otisa i wpadłam do środka. W kierunku windy szedł sam On.

wtorek, 30 października 2012


Chapter #9


        - Co takiego Ci powiedział?! Sam jest, jak kryształki magnetytu! - Fuknęłam.
- A co ja poradzę na to, że używa takich dziwacznych porównań? Poza tym zapomnijmy o tym. Tak rozkazał i koniec kropka. Co za cholerstwo. - Josh majstrował przy zakurzonych roletach usiłując je opuścić, gdyż słoneczko niemiłosiernie prażyło. - Trzeba spojrzeć na to z jego strony. - Zagaił. - On też jest kontrolowany, a gdyby dowiedzieli się, że dwóch prawie dorosłych ludzi spędzało ze sobą tyle godzin w samotności, w dodatku na ostatniej sali na oddziale to dopiero byłby cyrk! Ty idiotyczny złomie! Kto Cię w ogóle wyprodukował?! - Josh podskakiwał, jak małpka, ale i tak nie udało mu się zasłonić okien. - Zaczekaj, zaraz wrócę. - I wybiegł z sali, zostawiając mnie samą z moimi poszarganymi nerwami. 
 Usłyszałam pojedyncze 'piknięcie' i na wyświetlaczu mojego telefonu zaczęła podskakiwać zamknięta koperta.
 "Jak oni mogli mi to zrobić! Kretyni. Teraz muszę siedzieć w towarzystwie śmierdzącego zapaśnika, starego gracza Bingo i człowieka, który człowieka ani trochę nie przypomina. To jakiś koszmar! A jak u Ciebie?"
 To był sms od Otisa. A moja złość wynikała z tego, że dziś rano niedobrzy ludzie (mam tu na myśli siwego lekarza i spółkę) zabrali Otisa z naszej wspólnej sali i wywieźli go na drugi koniec oddziału (w dodatku, gdy spałam) twierdząc, że nasze przebywanie 'razem' jest niedopuszczalne. A najgorsze jest to, że ubzdurało im się to dzień przed wyjściem Otisa i moim. Miałam wielką nadzieję, że ostatni dzień tu będzie wspaniałym przypieczętowaniem okropieństw przez jakie musiałam przejść od czasu... Wiadomo czego. Ale, jak na złość zaspałam i wszystko mnie ominęło. A to tylko dlatego, że pół nocy spędziłam na plotkach oraz ploteczkach z Otisem? Choć tego wcale nie żałuję!!! Kto by pomyślał, że Otis zna osobiście jeszcze jedną wielką miłość mojego życia, Jay - Diego (Ever na pewno by mnie wyśmiała i kazała znowu pisać listy)? W każdym razie nic na to nie poradzę, mogę się tylko fochać...
 "U mnie pusto i cicho... Hej, a może tak wymkniemy się po kryjomu i uciekniemy, co ty na to? :)"
 Za kilka sekund przyszła odpowiedź.
 " Niezwykle kusząca propozycja, ale obawiam się, że nasze próby będą bezskuteczne. Pielęgniarki ciągle się tu kręcą."
 Prychnęłam i wystukałam mu co o tym myślę.
 "Nie dziwię im się. Sala z taaakimi przystojniakami nie zdarza się zbyt często."
 Klik.
 "Bez jaj. Gość obok właśnie wyciągnął jakąś wywłokę z pępka... Błeee! To się rusza! o.O"
 Otis! Szczery do bólu. I mdłości...
- Hahaha! Strzeżcie się rolety, Joshoua nadchodzi! - Ni stąd ni zowąd do środka wpadł Josh opatulony w czarną chustę, a w dłoni dzierżył długi kij od szczotki. Wykonał kilka teatralnych obrotów. - A więc miałeś czelność zadrzeć ze Samurajem Josh'em? 
- Ekhem. - Odchrząknęłam, próbując jakoś powstrzymać śmiech. - Wyglądasz, jak Ninja, nie Samuraj!
 Popatrzył po sobie i pokiwał głową.
- A więc dobrze. Ninja Josh przybywa z zaświatów, by rozgromić zakurzone i chińskie szpitalne rolety, które nie chcą mi iść na rękę. To moja ręka z kijem pójdzie na nie! - Josh wziął zamach. - Ręka Majina! - Wrzasnął i rzucił się w stronę okien. 
 Zanim zdążył dobiec do okien zaczęłam chichotać, jak opętana i uderzyłam głową o ramę łóżka. Niemożliwe! Czy on ogląda...?
 Zanim się uspokoiłam rolety rozwinęły się tak, jak powinny, a Josh zadowolony ze swojej sprawności zaczął tańczyć i nucić "Yeah, Josh dał czadu, dał czadu. Acha, jestem mega gość! Uhm.", a kiedy zobaczył w jakim stanie jestem podskoczył i owinąwszy się ciaśniej czarną chustą zaczął mnie łaskotać.          
 Broniłam się ile sił, ale na nic się to nie zdało. Jedną ręką próbowałam się jakoś zasłonić, a drugą zabrać mu ten kij. 
- Stop! Ała, przestań! Stop! - Piszczałam. Tarzałam się po łóżku, a obok mnie on. - To boli!
- Zostaw ją menelu! - Na dźwięk tego głosu zamarłam. 
 Josh podskoczył, bo nagle stanął za nim Otis i uderzył go jego własnym uchwytem od mopa w... tył. Josh zawył, jak kundelek.
- Otis, czyś ty oszalał? - Jęknęłam, wygramoliwszy się z łóżka.
 Otis potrząsnął głową, a Josh spojrzał na mnie spode łba.
- Ja oszalałem?! Co on wyprawia?! - Kulą wskazał na ubolewającego Josha.
- Josh, nic Ci nie jest? - Wzięłam go pod rękę i pomogłam usiąść.
- Oprócz krwawiących pośladków wszystko super. - Miauknął. - Dlaczego? - Bezgłośnie zapytał napastnika.
 Otis bez słowa odsunął się i stanął pod ścianą. 
 Pokręciłam głową i z politowaniem spojrzałam na poszkodowanego.
- Przynieść Ci lodu?
- Nie. Już wszystko w porządku. Dam radę. Poza tym muszę już iść.
 Rozwiązałam mu chustę i wzięłam kij, a Josh pocierając ranę posłał Otisowi zabójcze spojrzenie. Chłopak zachował kamienną twarz. Między nimi zdawało się czuć ogromną falę energii. Negatywną rzecz jasna.
 Podeszłam do okna i zacisnęłam pięści na parapecie. Wiedziałam, że tak to się skończy. Poznałam dwóch fantastycznych gości, a teraz to wszystko legnie w gruzach, bo oboje pewnie mają już wyrobioną opinię na mój temat.  Cudownie!
- Trzymaj się od niej z daleka. - Syknął Otis. - Dobrze Ci radzę, doktorku. 
 Odwróciłam się na miękkich nogach. Otis wygrażał palcem Joshowi. 
- Zajmij się swoim własnym nosem, niedoszła gwiazdeńko... - Warknął Josh.
 Kąciki ust Otisa wygięły się w chłodnym uśmiechu. 
- Kłamstwo ma krótkie nóżki lalusiu i dobrze o tym wiesz prawda?
- Jak mnie nazwałeś?
- Lalunią, jakieś problemy ze słuchem?
- Otis! Uspokój się! - Dokuśtykałam do nich i stanęłam między tymi dwoma rozżarzonymi huraganami gniewu i rozdzieliłam ich dłońmi. - Koniec. Josh!
 Josh zacisnął zęby i odwrócił wzrok, a Otis nie przestawał na niego naciskać.
- Hm, może wyjaśnisz swojej PACJENTCE zasady, którymi cudowny PAN DOKTOREK się kieruje?
- Otis! Opanuj się! 
 Josh odsunął się.
- To była tylko zabawa. Nani. - Skinął głową w moją stronę. 
 I tyle...
 Josh wypadł stamtąd, a ja nadal trzymałam obie dłonie zaciśnięte na torsie Otisa. Kilka razy zabębniłam w jego klatę, przełykając gulę w przełyku. Otis oddychał ciężko, a w jego oczach tańczyło mnóstwo smutnych ogników.
- Pewnie jesteś na mnie zły, co? - Zapytałam cicho.
 Otis zaśmiał się perliście, czym wywołał we mnie osłupienie.
- Nigdy nie byłem i nigdy nie będę. To nie o to chodzi. 
- A więc o...
 Otis złapał mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Mocno przytulił. 
 Tkwiliśmy tak parę dobrych chwil, a ja już zdążyłam odpłynąć...
 Dopiero zdanie, które padło z jego ust, zbiło mnie z nóg. 
- Przyszedłem, bo chciałem się pożegnać...
 Nie wiedziałam, że odczuję to tak silnie, zupełnie jakby dwu tonowy betonowy klocek spadłby mi na głowę (och, kolejny psychopatyczny pomysł, który mogłabym podsunąć idiocie Filipowi...). Czy to możliwe, żeby przez tak krótki czas móc zżyć się z kimś naprawdę mocno? Na myśl o tym, że już nie będę miała z kim komentować niesymetrycznych półdupków Chestera Benningtona i wielu, wielu innych zrobiło mi się słabo. Przycisnęłam się do niego, starając się przy tym nie zmiażdżyć mu żeber, a po policzku popłynęła mi słona łza.
- Ale... To nie możliwe, a ja tak chciałam... Nie... Powiedz, że żartujesz.
 Otis poklepał mnie wzdłuż linii pleców. 
- Wybacz mi Nancy, ale jestem śmiertelnie poważny. 
 Nie chciałam puścić jego koszulki. Za nic rozstać się z jego cudownymi perfumami. Choć na chwilę stracić jego piękny uśmiech z oczu. Skończyć z naszymi rozmowami i żartami...
- Ale Otis! To nie fair! Ja tak bardzo chciałam, żeby ten dzień był udany!
- Przestań się zadręczać! Czas spędzony z Tobą przyćmiłby nawet najcudowniejszy dzień na świecie...
 Zatkało mnie. Taka refleksja z jego strony?
 Spojrzałam na jego twarz. Serce zaczęło mi pękać, gdy zobaczyłam, że on też ma zaczerwienione oczy. 
- Dziękuję Ci. Otworzyłaś mi oczy. Gdyby nie ty, nadal byłbym zamknięty w swoim własnym, przykrym świecie, gdzie rodzinka jest tematem fatum. Jesteś naprawdę wspaniałą dziewczyną. 
- To ty jesteś cudownym chłopakiem! I też bardzo Ci dziękuję. Gdyby nie ty oszalałabym tutaj. 
 Otis wygiął w łuk jedną z brwi.
- Doktorek doskonale by się Tobą zajął...
- Otis, przestań mi tu prawić fana-bele! Dobrze wiesz, że wcale nie jest, jak mówisz! Proszę Cię.
 Tupnęłam zdrową nogą, wściekając się sama na siebie i na moją głupotę.
Z kieszeni shortów Otisa prawie wyskoczył rozdzwoniony telefon. Ściągnął brwi i przekazał mi bezgłośnie "Mama".
Spuściłam głowę, a kilka łez poleciało na nieładną, zabrudzoną, szpitalną podłogę...



poniedziałek, 3 września 2012



Chapter #8


        Z dudniącym sercem, skołatanymi myślami i niedowierzaniem jednym susem znalazłam się przy łóżku Otisa. Mogę się założyć, że minę miałam jak podekscytowany przedszkolak. 
- Co pani wyprawia? - Oburzył się siwy lekarz. - Proszę natychmiast wracać do łóżka!
 Rozdziawiłam usta chcąc coś powiedzieć, ale ostatecznie zamknęłam je i z uniesionym palcem, zgarbiona wróciłam do łóżka głośno tupiąc z dezaprobatą.
- Ciekawe czy pan będąc nastolatką by tak nie zareagował!
 Lekarz odburknął coś. Otis miał beznamiętny wyraz twarzy, ale wiedziałam, że tylko trzyma pozory. Jego skóra wibrowała od wściekłości.
 Mężczyzna nagle groźnie na mnie spojrzał.
- Dlaczego on tu leży?
Uniosłam brwi do góry.
- Bo miał wypadek? 
- Tyle to ja wiem. - Złapał się pod boki. - Czemu jesteście razem?
 Oboje z Otisem spojrzeliśmy na niego jak na wariata.
 Po chwili zreflektował się.
- W jednej sali... 
 Wzruszyłam ramionami. Otis zrobił zamyśloną minę.
- Ratownicy mówili mi, że inne sale były zajęte, więc zostałem zmuszony do pozostania tutaj. Miałem do wyboru jeszcze korytarz... - Spojrzał na mnie spode łba. - I chyba się na niego zdecyduję.
 Lekarz wyciągnął długopis z kieszeni fartucha i nakreślił coś na arkuszu papieru trzymanego na skórzanej podkładce. 
- Rozumiem. Proszę poczekać. Zaraz coś sprawdzę. - I wyszedł na korytarz.
- Na razie nigdzie się nie wybieram. - Prychnął chłopak.
 "I całe szczęście" Dodałam w myślach. Wskoczyłam na swoje miejsce, niepewnie zerkając na "Pana Shinode" Otis wpatrywał się w sufit, po czym po jego twarzy przebiegł uśmiech. 
- Ale dałaś popis. 
 Rzuciłam mu spojrzenie mówiące samo za siebie.
- No cóż. Nie na co dzień ląduje się w szpitalu w jednym pomieszczeniu z autentycznym synem wielkiej gwiazdy rocka... Ty wiesz co ja przeżywam? - Złapałam się za serce. Starałam się opanować, ale przychodziło mi to z trudem.
- Ja mam to wiedzieć?! Niczego nie rozumiesz i masz bardzo nikłe pojęcie na temat życia. Przynajmniej mojego. 
 Tym swoim podejściem i nastrojem zaczął mnie powoli irytować.
- Słuchaj! To, że jesteś rozpieszczonym, kapryśnym nastolatkiem jestem w stanie zrozumieć, ale gdybym była na Twoim miejscu nie marudziłabym tak. A przynajmniej nie publicznie. Koleś! Ty jesteś Otis! Otis Shinoda! Syn faceta, którego podziwiam od lat. Nie przypuszczałam, że jego syn jest taki... Żałośnie dziecinny.
 Odwrócił wzrok. Moje słowa go zraniły. Wyglądał jak balonik, z którego uszło całe powietrze...
- Hej, słuchaj nie chciałam...
- Daj spokój. Chcesz znać prawdę. To ją poznasz. - Otis powoli dźwignął się, a potem powoli usiadł na skraju łóżka. Był tak podobny do Mike'a. Niczym dwie krople wody. Popatrzył na mnie. Z bólem w oczach. - Może wydaje Ci się, tak jak pewnie większości ludzi na tej planecie, że dzieci sławnych osób wiodą cudowne, bezproblemowe i bogate życie. Mają wszystko pod nosem, nie zabiegają o nic i są już "ustawione", więc o nic nie muszą się martwić. I może tak jest. Ale nie w moim przypadku. - Wziął głęboki wdech. - Moje życie jest nieco bardziej skomplikowane. Czasem zazdroszczę innym, że nie wiodę zwykłego jak normalny człowiek. Może to śmiesznie brzmi, ale jestem taki... Zgorzkniały i to często, ponieważ czuję się skrzywdzony. Spróbuj to zrozumieć.
 Przerwał. Mówił to szczerze. Ale czułam, że chyba do końca nie potrafił lub nie chciał mi zaufać. Bał się? Sądził, że nie powinien wyżalać się obcej, nowo poznanej dziewczynie, w dodatku fance zespołu swojego ojca na tak osobiste tematy?
 "Trochę to pokręcone" Przyznałam samej sobie w duchu. Nigdy nie byłam postawiona w takiej dziwnej sytuacji jak ta. O matko!
- Otis, może wydaje Ci się, że jestem z gatunku tych pustych dziewczyn szalejących za Linkin Park tylko i wyłącznie na wzgląd członków zespołu i gadających na prawo i lewo: "Ach, Mike, mój słodki! Kiedyś będzie moim mężem! Och, och!", albo "Chazzy jest zajebisty! Ten jego głos! Jest taki seksowny!", ale do cholery, wcale tak nie jest! (No, dobra może czasami w napadach głupoty). Nie jestem taką osobą! I nigdy nią nie będę! Podziwiam wszystkich po równo. - Jego brwi powędrowały wysoko do góry. - Okay. - Poddałam się. - Może Mike'a nieco bardziej. Ale z wielu powodów. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest Ci źle. Próbuję to ogarnąć. Nie myśl sobie, że mnie nie jest ciężko. Kiedyś, gdyby nie oni... Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że naprawdę nie było mi łatwo. Ich muzyka zmienia, Otis. Trafia prosto tam w tę grubą barierę otaczającą Twoje prawdziwe, dobre Ja. Czuję się tak, jakbym miała osobistą więź z ich twórczością. I z pewnością nie jestem jedyna. - Przed oczami miałam Alice. Jej pokój, w którym od progu czuć atmosferę rocka, a konkretnie pewnego zespołu. - Bo te kawałki... One mają duszę. Każdy o czymś opowiada. Do mnie jak najbardziej przemawiają. I bardzo podnoszą na duchu, kiedy jest mi źle. 
  Powiem Ci tyle: Jestem Nancy. Uwielbiam Twojego ojca i jego zespół. Pewnie nigdy więcej w życiu się nie spotkamy. Ja będę o Tobie pamiętać, wybacz. Tobie niedługo moja osoba stanie się obojętna, jeśli już nie jest, i wyleci Ci z głowy. Jeśli chcesz, możemy pogadać. Szczerze. Widzę, że tego potrzebujesz. Jeżeli masz zamiar dalej wszystko w sobie tłamsić i być dla innych taki, jak do tej pory, proszę bardzo. Więcej nie poruszamy tematu LP, Twojego życia i Twoich problemów. Do niczego Cię nie zmuszam. Przemyśl to. 
 Otis słuchał uważnie, nie przerywając. Wpatrywał się w podłogę. Na końcu mojego monologu uśmiechnął się sam do siebie, ale po chwili spoważniał. Przez kilka chwil nic nie mówił, najwyraźniej tocząc ze sobą wewnętrzną walkę. Obserwowałam go uważnie czekając na odpowiedź.
- Obiecasz mi coś? - Zapytał patrząc w przestrzeń.
 Pokiwałam głową.
- To co Ci powiem zachowaj dla siebie, Okay?
 Uśmiechnęłam się. 
- Możesz być pewien.
 Odwzajemnił uśmiech. Wypuścił powietrze z płuc, z wyraźną ulgą.
- Nie wiem jak zacząć. Tego jest cała masa, a...
 Przerwał, bo siwy lekarz szybkim krokiem, stukając obcasami wszedł do sali.
- Zrobiłem obchód po oddziale i okazało się, że jest tylko jedno wolne miejsce w męskiej części. Czy życzy sobie pan, żeby go tam umieścić? - Kiedy mówił jego siwe wąsy zabawnie podskakiwały. Nie potrafiłam ukryć cisnącego się na usta uśmiechu. Otis też nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem. Rzucił mi znaczące spojrzenie i zwrócił się do lekarza.
- Dziękuję za troskę, ale ja tu zostaję. 
 Powiedział to zupełnie innym tonem. Nie "Otisowym". Czyli jednak robił postępy! Ucieszyłam się. Może powinnam zostać życiowym doradcą? Jest taki zawód? A może to trochę jak psycholog? Nieważne. 
 Lekarz zamyślił się. 
- Na pewno chce pan tu zostać? 
 Otis posłał mu pewne spojrzenie.
- Innej opcji nie widzę. Pan wybaczy, ale chcieliśmy porozmawiać.
 Lekarz wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Zanim wyszedł przeprowadził kilka krótkich badań i wywiad z Otisem. Kiedy wyszedł zapytałam:
- Zastanawiam się nad Twoim wiekiem. Jesteś dorosły? Bo ten lekarz zwraca się do Ciebie "pan"?
 - Och, nie. Mam 17 lat. A może to zwykła uprzejmość? Choć, wyglądam na starszego niż jestem w rzeczywistości. 
 Zatkało mnie.
- Co ty! Ja też!
 Zmarszczył czoło. 
- Wcale nie wyglądasz na starszą, niż w rzeczywistości.
 Machnęłam ręką.
- Nie to. Ja też mam 17 lat! Cóż za zbieg okoliczności.
- Dziwaczny... 
 Po chwili milczenia na powrót uśmiechnęłam się do niego.
- Czy nie mieliśmy o czymś pogadać?
- Zbieram myśli. Daj mi sekundkę. - Potarł skronie i z miną myśliciela orzekł: - Gotowy!
- Super. Jestem ciekawa...
- Jak to jest być dzieckiem gwiazdy rocka? - Dokończył za mnie.
 Przytaknęłam.
- Niesamowicie! - Rzucił tonem pełnym ironii.
- Ej, Otis! Umówiliśmy się na coś. - Przypomniałam mu.
 Westchnął z rezygnacją. 
- Odkąd pamiętam zajmuje się mną mama. Właściwie tylko na nią mogę liczyć. Oczywiście mam jeszcze jednego PRAWDZIWEGO przyjaciela, ale mama to jednak taka osoba w Twoim życiu, której możesz bezgranicznie zaufać. Tata... On jest gwiazdą. Ma tak napięty grafik, że czasem nie przesypia kilku nocy pod rząd. Ciągle ma coś do roboty! Wiecznie jakieś koncerty, spotkania z fanami, studio, zespół, CHESTER... - Podkreślił to tak dobitnie, że aż parsknęłam. Natychmiast przywołałam się do porządku, a on mówił dalej, jak gdyby tego nie zauważając. - Chester jest jak druga żona mojego taty. Rozumiem, że nie ma normalnej pracy, jest dewastowany na każdym kroku i tak dalej, ale... Mam po dziurki w nosie takiego życia. Chore rodzinne relacje, brak czasu dla nas. Marzę tylko o tym, żeby kiedyś było w końcu normalnie...
- Otis, na pewno nie jest, aż tak źle jak mówisz! 
- Uwierz, nie chciałabyś być na moim miejscu.
 Uniosłam brwi wysoko do góry.
- Ja? Niby nie chciałabym być córką Mike'a Shinody? Mieć go tak na wyłączność... Na co dzień... - Przerwałam i na chwilę pogrążyłam się w marzeniach. Ocknęłam się dopiero, gdy poduszka Otisa z impetem uderzyła mnie w twarz. - Ej! Sory, już wróciłam.
- Zauważyłem to. Zadam dziwne pytanie, ale wiem już, że szalejesz za Linkin Park i tak zastanawiam się... Czy mój tata Ci się podoba?
 Tym pytaniem zupełnie mnie zaskoczył. Zarumieniłam się.
- Nie no coś ty. Ani trochę. - Zaprzeczałam samej sobie i swoim uczuciom, ale nie powiem nowemu koledze (synowi międzynarodowej gwiazdy), że podoba mi się jego ojciec (ta, międzynarodowa gwiazda)... Jak to w ogóle brzmi?!
- Uff, kamień z serca! Bo wiesz, nie chciałbym, by moja mama została sama z kotami, jeśli wiesz co mam na myśli.
 Spróbowałam zaśmiać się naturalnie, ale zamiast tego z moich ust dobył się histeryczny chichot. Kiedy tak to przedstawiał to rzeczywiście traciłam ochotę na szał za Mike'em. Chyba właśnie o to mu chodziło. 
- No nie wiem, nie wiem. - Podroczę się z nim. - Hm, a mogłabym prosić numer do Twego ojca?
 Otis bez wahania wyjął komórkę.
- Jasne.
 Wybałuszyłam na niego oczy.
- Że jak?!
- To Twoja wielka szansa życiowa! - Zamachał telefonem.
 Podekscytowana sięgnęłam po telefon.
- Chyba sobie ze mnie jaja robisz.
 Odchrząknął.
- Uwaga dyktuję: 777 - 888 - 9999.
 Na ekranie pojawił się ten zwariowany numer. Mogłam się tego spodziewać.
- Pff, co to ma być? - Popatrzyłam na niego spode łba.
- Numer telefonu.
- Niby czyj?!
- Chciałaś, to masz! - Jęknął. 
- Wielkie dzięki. - Oburzyłam się i odwróciłam plecami.
 Przeciągłe westchnienie, skrzypnięcie łóżka i odgłos wędrujących stóp. Sekundę później twarz Otisa znalazła się przy mojej. 
- Mike... To znaczy tata. - Przerywa szukając mojego wzroku. Przewracam oczami i spoglądam na niego. - Nie odebrałby. Uwierz. Ma kilka telefonów. Rodzina, znajomi, zespół, praca, studia nagraniowe. I to wszystko. Musi i tak co jakiś czas je zmieniać. Nawet nie wiesz, jak szybko ludzie są w stanie zdobyć jego numer. - Wyciąga rękę. - Daj mi komórkę.
- Niby po co? - Pytam.
- Po prostu mi ją podaj.
 Chwyta mój telefon i coś wystukuje na klawiaturze. 
- Może uznasz to za szalone i niedorzeczne, ale wierzę w przeznaczenie.
 Telefon z powrotem ląduje na moim brzuchu. Na wyświetlaczu widnieje zapisany nowy kontakt. Patrzę na Otisa. 
- Czy to PRAWDZIWY numer Otisa Shinody?
- Sama sprawdź. - Wzrusza ramionami. 
 Naciskam zieloną słuchawkę i po kilku sekundach słyszę rockową melodię, przygłuszoną, bo dochodzi z szafki przy łóżku Otisa. 
 Chwilę potem szczerzę się do niego mówiąc:
- W takim razie ja też zaczynam w nie wierzyć...

czwartek, 5 lipca 2012



Chapter #7


        Mój cudowny Pan Doktor okazał się jeszcze wspanialszy, niż był do tej pory. Kto by pomyślał, że moja głupota i muszę to przełknąć... Filip... przyczynią się do mojego poznania z nim. To niewiarygodne. 
        Oprócz pracy lekarza, Josh zajmował się także malarstwem. Pokazywał mi najróżniejsze triki, techniki, sztuczki, opowiadał o wszystkim, a nawet uczył. I to nie byle czego. 
- Tak! Nareszcie nauczyłam się trzymać ołówek! - Pisnęłam.
 Zaśmiał się.
- Uwierz mi to nie lada sztuka. - Pokiwał głową z uznaniem. - Muszę przyznać, że wcześniej bez umiejętności właściwego trzymania ołówka też radziłaś sobie całkiem nieźle. Masz talent, mała.
 Zrobiłam urażoną minę.
- Dzięki. Ale mała to ja nie jestem! - Zaprotestowałam. - Mam 170 cm wzrostu! Lub troszkę więcej...
 Zrobił przepraszający gest.
- Wybacz zwracam honor.
- No, teraz ty się pochwal, malutki. - Powiedziałam, naśladując jego ton głosu.
- Wolałbym się nie przechwalać. - Uniosłam brwi. Dał za wygraną. - OK. 178 cm.
- Wyglądasz na wyższego. Serio.
- Nie wydaje mi się. Czasem marzę, by włożyć szpilki. 
 Popatrzyłam na niego z konsternacją.
- Wiesz, mam ich sporo, więc z radością mogę Ci któreś pożyczyć. 
Prychnął.
- Na bank nie posiadasz butów w moim kolorze!
- Chodzi Ci o czerń, czy może róż?
 Dał mi kuksańca w bok, lecz nie powiedział nic, bo nagle do sali wbiegła rozgorączkowana Diana.
- Doktorze! - Zastanowiło mnie dlaczego nie mówi do niego po imieniu. Przecież znają się. Długo. Chyba. - W sali obok pacjent stracił przytomność! Proszę mi pomóc...
- Już idę. - Westchnął.
 Diana wpadła i wypadła jak ogień.
- Wybacz Nancy...
- Jasne, idź. Czas pocierpieć w samotności. - Naciągnęłam pościel na głowę. 
 Przez chwilę nasłuchiwałam czy sobie poszedł, ale nic na to nie wskazywało, więc powoli wyjrzałam.
- Haha! Tu Cię mam! - Wrzasnął tak, że aż podskoczyłam na łóżku.
- Idź już sobie! - Zrzuciłam w niego pluszowym żółwiem.
 Odrzucił mi miśka, ze śmiechem wycofując się z sali. 
 Gdy wyszedł zrobiło się tak jakoś... cicho. 
 I nudno.
 Postanowiłam nudę zabić słuchaniem ukochanych kawałków na mp4...






 Kiedy byłam w trakcie szkicowania zachodzącego słońca drzwi sali otworzyły się z zawrotną szybkością i do sali wtargnęło kilka ratowników medycznych niosąc kogoś na czerwonych noszach. Odłożyłam rysunki i zaczęłam się im przyglądać. 
- Trzy, cztery... - Odliczył któryś z nich i jednym, zgrabnym ruchem dźwignęli rannego na łóżko po mojej prawej. Miał zabandażowaną nogę i kilka otwartych ran, a także poszarpane szorty i poplamiony T-shirt. Był to młody chłopak. Mniej więcej w wieku Josha. Kiedy dostrzegł, że mu się przyglądam z trudem się uśmiechnął.
 Pomachałam mu ze współczującą miną. Niedawno wyglądałam identycznie. Ranna, zmęczona, blada... Okropieństwo. 
 Ratownicy powiedzieli, że niedługo przyjdzie lekarz i stwierdzi co dalej, a tymczasem ma leżeć i odpoczywać. Zapewnili go, że wszystko będzie dobrze i odeszli. Chłopak skrzyżował ramiona na piersi i naburmuszył się.
- Genialnie! Po prostu cudownie!
- Nie cieszysz się, że szybko wyzdrowiejesz, czy jak, bo nie rozumiem. 
 Chłopak nie zmienił swojej pozycji i nic nie odpowiedział. 
 Oparłam głowę na zgiętej w łokciu ręce i przyjrzałam mu się.
 Miał ciemne, błyszczące niczym brokat włosy, wyglądające tak jakby właśnie wyszedł z salonu fryzjerskiego. Oczy były w identycznym kolorze; czarne jak noc. Jego skóra miała piękny kakaowy odcień. 
 Opadłam na poduszki widząc, że nie uzyskam żadnej odpowiedzi.
 "Dlaczego od swojego "wypadku" trafiam na taaakich przystojniaków, którzy są w zasięgu ręki?" Pomyślałam. Stanowczo zbyt blisko. Zdecydowanie w nieodpowiednim momencie. Poczułam się nagle jak jakaś nieziemsko piękna bohaterka filmu, która ciągle spotyka wymarzonych facetów zaledwie przez kilka dni i dziwnym przypadkiem... Jest w stanie ich... polubić? A nawet bardzo? 
 Myślę tu o Joshu. Bo tego gościa obok nawet nie znam. I pewnie za kilka dni nie będziemy o sobie pamiętać. A nawet jeśli to nie mam zamiaru zawracać sobie nim głowy. Wracając: Josh to zupełnie inny koleś. Inny od tych których miałam okazję w swoim życiu poznać. Był bardzo sympatyczny, inteligentny, mający to samo hobby co ja, a w dodatku tak... Seksowny. To wszystko mnie w nim pociągało. Choć dobrze wiedziałam, że to głupie z mojej strony i próbowałam jak najszybciej tę myśl od siebie odpędzić to wiedziałam, że prędzej czy później się zakocham. A tego bardzo pragnęłam teraz uniknąć... 
 Kiedy dalej rozmyślałam nad absurdalnością mojego "miłosnego mechanizmu" koleś obok zagadnął.
- Jak długo tu jesteś?
 Aha. Czyli jednak chciałby porozmawiać. Co za pech, że akurat ja nie mam ochoty na gadkę z nim. Dobra, nie będę taka...
- Przywieźli mnie tu w piątek. A więc 4 dni.
 Pokiwał głową. 
- Jak myślisz wypuszczą mnie dziś?
 Wskazałam na jego nogę, kręcąc przecząco głową. 
- Nie rób sobie nadziei.
 Westchnął zrezygnowany. Postanowiłam znów mu się przyjrzeć. Zdecydowanie kogoś mi przypominał. Ten wygląd... Głos. "Może mam jakieś omamy..." Pocieszyłam się w duchu. Albo i zasmuciłam.
- Skoro mamy spędzić trochę więcej czasu w swoim towarzystwie to może poznajmy się lepiej i nie utrudniajmy sobie tego nawzajem, ok? - Zapytałam po chwili milczenia. 
 Przytaknął.
- A więc jestem Nancy.
- A ja... Otis. 
 Przygryzłam wargi. To imię zawsze wzbudzało we mnie chęć do śmiechu. Otis? Gdybym nie wiedziała mogłabym (z myślą wygranej) założyć się, że tego imienia na 100% nie posiada. I przegrałabym.
- No dawaj. Nabijaj się jak chcesz. - Powiedział widząc moją minę.
Zmarszczyłam brwi, udając opanowanie.
- O co Ci chodzi? Masz bardzo ładne imię! 
- Jasne. Widać to na Twojej twarzy.
- Cholera. - Zawsze byłam kłamcą, który musiał się wiecznie śmiać, kiedy powinien udawać powagę! - W głębi duszy...
- Och daruj sobie. 
Uniosłam prawą rękę (lewa - gips) w geście poddania. 
- Tylko mnie nie ugryź. Może zacznijmy od nowa.
 Przewrócił oczami i zaczął oglądać sufit.
- Wiesz jak to jest kiedy zawodzi się rodziców?
- Mniej więcej.
- A wiesz jak to jest, gdy w ich rocznicę zrobisz sobie niezłą krzywdę.
 Zastanowiłam się.
- Nie. Takiego scenariusza nigdy nie grałam.
- A ja tak.
- Kiedy to było?
- Hm... Dzisiaj! 
 Westchnęłam.
- Mogę tylko współczuć, stary. A co właściwie zrobiłeś?
 Zastanowił się. 
- Długo by opowiadać.
- A więc skróć to.
 Chwila milczenia.
- Byłem tu w weekend z rodzicami na tzw. "mini holidays' jak to zwykli mówić. Wczoraj poszliśmy na spacer i wtedy oni zauważyli jakąś małą, przytulną knajpkę. Z racji tego, że dzisiaj mają swoją rocznicę postanowili, że przedłużą te wakacje o jeden dzień, bo zależało im być w tym dniu razem. W miejscu kojarzącym im się ze swoją młodością. Tym oto sposobem zostałem sam. Nudziłem się, więc poszedłem kupić sobie deskę i trochę na niej pośmigałem. Tak pośmigałem, że wylądowałem tu ze złamaniami. I jestem na siebie wściekły. Jak ja mogłem być taki... 
- Nieodpowiedzialny? - Podsunęłam mu. 
- Właśnie. I teraz nie wiem co mam zrobić. Głupio wyszło. - Podsumował.
- Masz rację. I extra pomysły na romantyczne randki swoich rodziców. 
 Prychnął. 
- I to jak. A ty jak tu trafiłaś?
 Opowiedziałam mu to pokrótce. 
 Nie powiedział mi nic. Jedynie posłał tajemniczy uśmieszek.  
 Wtem rozdzwonił się mój telefon.
 Gdy tylko Otis usłyszał pierwsze takty "Burn It Down" zespołu Linkin Park wzniósł z rezygnacją ręce w powietrze.
- No nie! Nawet tutaj!
 Nie wiedziałam o co mu chodzi, więc tylko zmarszczyłam twarz (czyli innymi słowy miałam zdegustowaną minę) i odebrałam połączenie. Dzwoniła Alice. 
- Hej. Co tam?
 Po drugiej stronie cisza.
- Halo?
 Słyszałam jedynie jakieś szuranie i... miauczenie?
 Cisza.
- Jesteś tam?! 
 Ciągle nic.
- Do cholery! 
 Zakończyłam połączenie z myślą, że przecież oddzwoni, jeśli to coś ważnego.   Wtem do sali wszedł starszy, siwy pan w białym fartuchu. Lekarz. Niósł podkładkę z długopisem. Przywitał się i zatrzymał przy łóżku Otisa. Przekartkował papier i zwrócił się do niego:
- Pan... Shinoda?
- Co?! - Wrzasnęłam z piskiem i wyskoczyłam z łóżka.



czwartek, 28 czerwca 2012


Chapter #6


        Nastała piękna, słoneczna niedziela. Mój nastrój dzisiaj przekroczył wszelkie, najśmielsze oczekiwania: byłam rześka, radosna i miałam gdzieś ten cały ból, jaki wywoływało moje obolałe ciało; postanowiłam, że chociaż dziś uda mi się o wszystkim trapiącym zapomnieć. 
        Dziś dyżurowała Diana. Rano przyszła się przywitać, przyniosła mi szpitalne śniadanie (uch, jak ja tęsknie za kuchnią mojej mamy!) i kiedy uporała się ze wszystkim miała czas dla mnie. Wróciła oznajmiając:
- Wczoraj nareszcie oddzwonili z komisariatu... - Uniosła dłoń i zakryła mi usta widząc, że chcę jej przerwać. - Ale nie chciałam Cię niepokoić. Musisz teraz dużo odpoczywać.
 Przewróciłam oczami.
- Dzięki za radę. Hm, jakbym gdzieś już to słyszała...
 Diana westchnęła.
- Po prostu chcę, żebyś jak najszybciej była zdrowa, rozumiesz?
 Pokiwałam głową.
- Mów dalej.
- A więc, jak już mówiłam nie zadzwoniłam, bo nawet nie było po co. - Kolejne westchnięcie. - Gliniarze pojechali do tych bunkrów w sobotę przed południem i okazało się, że... Jest tam zupełnie pusto. Jakikolwiek ślad obecności człowieka zniknął.
 Zmarszczyłam brwi.
- Chcesz powiedzieć, że Filip tak po prostu wyparował? 
 Wzruszyła ramionami. 
- Kto wie? Mówili, że nawet meble zostały wyniesione. Na początku nie mogli dostać się do środka, więc wyłamali drzwi, sprawdzili wszystkie pomieszczenia, pytali ludzi, patrolowali okolicę, a jednak. Gadowi udało się odpełznąć bez najmniejszego śladu... - Diana powiedziała to nawiedzonym tonem. Roześmiałam się, ale chwilę potem natychmiast spoważniałam.
- Jakoś nie chce mi się w to wszytko wierzyć. Tak po prostu go nie ma? Przecież to nie ma najmniejszego sensu! On na pewno nie dał za wygraną. I co teraz?
 Chwila skupienia.
- Po prostu trzeba czekać. I nie przejmować się! Póki go nie ma, jesteście bezpieczne.
 Uśmiechnęłam się słabo. Jej słowa były pocieszające, ale widać było, że obie do końca w to nie wierzymy.
 Diana klepnęła się w uda.
- No dobra. Skończmy ten temat. Lepiej powiedz na co masz ochotę?
- W jakim kontekście? 
 Uniosła dłonie. 
- Twoja wola...
Zastanowiłam się.
- Hej, Diana! W szpitalu jest kaplica prawda?
 Pokiwała głową. Nie musiałam nic więcej mówić. Pozostało jeszcze pół godziny... 
 Diana pomogła mi wstać i przygotować się na niedzielną Mszę Św.


*
        Po powrocie na stoliku czekał na mnie obiad. Diana pomogła mi się przebrać, a potem musiała już iść zająć się innymi pacjentami. Leżałam jedząc i rozmyślając o tym czego doświadczyłam. Zanim Msza rozpoczęła się przystąpiłam do spowiedzi (niestety miałam tendencję do popełniania grzechów, co wiązało się z częstym chodzeniem do konfesjonałów), za mną to samo uczyniła Diana. Kiedy byłyśmy małe czasem chodziłyśmy razem do Kościoła. Kapliczka była niewielka; ale za to przytulna. Może trochę większa niż mój pokój. Zebrało się w niej (co ucieszyło kapłana) sporo ludzi. My zasiadłyśmy blisko ołtarza. Kapłan odprawiający obrzęd był niezwykle sympatycznym człowiekiem. Nic dziwnego, że nawet tu w szpitalnej kaplicy przyciągał tyle wiernych. Jego kazanie mnie poruszyło. Czułam się tak, jakby skierowane było tylko i wyłącznie do mnie. Poruszało sprawy, które plątały się na dnie mojego serca; nagle zostały przywołane i jakby... Nareszcie rozwiane. Czułam ulgę i zachwyt jednocześnie. Całą Mszę modliłam się gorąco. Po wyjściu stamtąd poczułam wielką radość, dlatego, że w sercu mam Boga. 
        Dopiero, może z 2 lata temu uświadomiłam sobie czym tak naprawdę w naszym życiu jest Msza Święta, prawdziwa, szczera modlitwa oraz dziękczynienie. Nie zapomnę tu również o przyjmowaniu Boga do serca w postaci Hostii. Kiedyś czytając modlitewnik w pamięć zapadło mi to, o to stwierdzenie: "Żyj tak jakbyś miał umrzeć jutro. Nie wiesz, czy dożyjesz jutra. Wszystko leży w rękach Boga. Sam niczego nie jesteś w stanie zrobić. Całe swoje życie, uczynki, myśli, a nawet upadki i grzechy zawierz Stwórcy, bo tylko wtedy będziesz bezpiecznym. Na wieki, wieków...". Od tamtej pory naprawdę dużo czytałam. Z każdą nową informacją zrozumiałam jak moje życie wcześniej wyglądało, jaki miało sens. Z punktu wiary - sensu nie miało. Chyba jako dziecko nie wiele na ten temat wiedziałam. Moja rodzina jest katolicka, ale z umiarem. Nigdy nie byliśmy zmuszani do, np. wyrzeczeń i postu. Każdy ma swoje własne serce i sumienie. Samemu trzeba w nich zrobić należyty porządek...
        Kiedy tak leżałam rozmyślając nad tym, po co zostałam stworzona oraz jak malutka jestem w tym świecie usłyszałam za drzwiami kroki i rozmowy. Chwilę potem - ku mojemu zdziwieniu - zobaczyłam moich dziadków oraz rodziców. A nawet młodszego, blond brata - Briana. Wszyscy dopadli do mnie całując oraz ściskając. Nie obyło się również bez prezentów. Jak ja kocham moich bliskich. Najpierw, jak z każdym, rozmawiałam z nimi na temat mojego zdrowia, samopoczucia itd. W końcu jednak moja mama zażądała tego o co prosiła wcześniej, czyli o prawdziwą wersję wydarzeń. Fantastycznie! Zupełnie wyszło mi to z głowy. Z Alice nie rozmawiałam, a na pewno to od niej wszyscy już słyszeli całą prawdę, bądź jakieś kłamstwo. I co miałam im powiedzieć? Wyjdzie na to, że obie kłamiemy. A może udać amnezję? Nie, to raczej nie byłby zbyt dobry pomysł. Wzięłam głęboki wdech i wszystko wyrzuciłam z siebie...
        Myślałam, że ich oburzenie się nie skończy. Debatowali nad tym wszystkim wykluczając mnie z rozmowy. W sumie to ich rozumiałam, bo przez tego gościa mogłam zginąć i mieli stuprocentową rację, by się złościć. 
        Posiedzieli może z godzinę, półtorej, a potem musieli się zbierać. Kiedy pożegnałam się z nimi mama powiedziała, że chwilę zostanie, żeby ze mną porozmawiać. Bez protestów udali się do wyjścia, a kiedy wyszli rodzicielka przysiadła obok. Powiedziała, że jestem dzielna. Ucieszyła się, że byłam z nimi szczera. W sumie to kamień spał mi z serca, że trafiłam z sedno.
- Mam ogromną nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu Cię wypiszą.
 Ach, pewnie nasza rozmowa zejdzie na tory szkolne. 
- Ja też, tym bardziej, że czuję się już dużo lepiej.
 Mama uśmiechnęła się.
- Widać to po Tobie. Ale chyba wiesz o co chcę zapytać.
 Pokiwałam głową.
- Nie martw się. Nie będę robić protestów. Za dużo nadrabiania, a poza tym stęskniłam się za Adaminą.
 Mama parsknęła śmiechem. Adamina to wredna, krzykliwa nauczycielka matmy, która chyba pomyliła swoje powołanie. Jak dla mnie mogłaby pracować przy robotach drogowych lub młocie pneumatycznym, a nawet w męskim wojsku. Tam mogłaby zarządzać dyscypliną. 
- W takim razie będę zmuszona jej to przekazać.
 Z przyzwyczajenia chciałam złapać poduszkę i wycelować w mamę, ale nie miałam niczego takiego pod ręką. Jedynie pod głową. Mama się roześmiała.
- Wpadnę tu jeszcze. 
 Pocałowała mnie w czoło.
- Dzięki mamo.
 Mama zmarszczyła brwi.
- Ale za co?
- No wiesz. Za całokształt. Kocham Cię.
- Ja Ciebie też.
- Bardzo się cieszę, że odwzajemniasz moje uczucia.
- Nie mogłabym ich nie odwzajemniać. Jesteś na to zbyt słodka.
 Zaśmiałam się.
- Pamiętaj, że mam 17 lat, a nie 5.
- Dobrze o tym wiem, moja mała Księżniczko.
 Przewróciłam oczami.
- Czy wy mamy, dacie nam w końcu dorosnąć.
 Mama energicznie potrząsnęła głową, co miało oznaczać "Nie".



        Kiedy sobie poszli postanowiłam wstać z łóżka. Tyle czasu w nim spędzałam, że naprawdę niedobrze mi się robiło na myśl, że mam tam siedzieć jeszcze dłuuuugi czas. Albo i bardzo krótki. Się okaże. 
        Wstając musiałam uważać na lewą rękę, która była w gipsie (byłam wdzięczna, że złamana jest jednak lewa ze względu na moją praworęczność). Nie było, aż tak trudno. Bez większych komplikacji udało mi się stanąć na nogach. Przeciągnęłam się (w miarę możliwości), włożyłam szlafrok w deseń w serduszka, a na nogi wsunęłam włochate kapcie. Podeszłam do okna. Pogoda nadal była piękna, drzewa prawie niewidocznie kołysały się. Otworzyłam okno. Ptaki śpiewały, chmury przewijały się po niebie, a ja nuciłam pod nosem. W dole ujrzałam mnóstwo ludzi - w odświętnych strojach, na spacerze, uśmiechniętych, cieszących się pogodą. Pozazdrościłam im trochę tej ciepłoty, tego, że mogą się nią cieszyć i nie muszą leżeć w szpitalu. Ale cierp ciało jakżeś chciało... Ratować Alice. Wychyliłam się bardziej, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Chryste! Pacjentka chce nam wyskoczyć przez okno! - Ktoś krzyknął tak głośno, że podskoczyłam przerażona i prawie bym to uczyniła. 
 Odwróciłam się, trzymając za serce.
- Człowieku, chcesz mnie... - Urwałam w pół słowa. Do sali wszedł nie kto inny jak lekarz. I to jaki lekarz! Był góra kilka lat starszy ode mnie, wysoki i bardzo przystojny. Zaparło mi dech w piersi. Miał orzechowe oczy, piękną, kremową cerę i zmierzwione, brązowe włosy. Uśmiechał się promiennie. Muszę przyznać, że na tego typu facetów miękną mi kolana. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że pan...
 Uniósł dłoń.
- Mów mi Josh. 
Uśmiechnęłam się. 
- OK. Jestem Nancy.
- Piękne imię. - Odwzajemnił uśmiech, a właściwie, to wcale nie przestał się uśmiechać. Wskazał na okno. - Mogłabyś je zamknąć, albo uchylić, bo w szpitalu nie mamy sprzętu typu bungee, do extremalnych wyczynów pacjentów.    
- Och. Jasne. - Zamknęłam okno i zapytałam. - O co chodzi?
 Mężczyzna podszedł do tablicy przywieszonej do łóżka i zaczął ją oglądać.
- Kiedy Cię tu przywieźli zostałaś mi przydzielona. Jesteś pod moją lekarską opieką. - Kiedy mówił głos miał czysty i głęboki. Zastanowiłam się czy może śpiewa... - Badałem Cię kiedy zostałaś tu przywieziona. Dobrze wiesz, że nie było najlepiej. - Wstał i popatrzył mi prosto w oczy. - Musimy dbać o Ciebie. A jak Twoja ręka?
 Potrzebowałam kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie co powiedział.     
 Zachowywałam się co najmniej dziwnie. Nancy, ogarnij się!
- Ręka? Ach, ręka jak to ręka. - Uśmiechnęłam się. Miałam ochotę strzelić sobie w twarz. - Ciągle boli. - Poprawiłam się. 
 Miał współczującą minę.
- Do wesela się zagoi. - Puścił mi oczko. Teraz jego spojrzenie miało inny wyraz. - A teraz rozbieraj się i kładź, natychmiast.
 Wybałuszyłam na niego oczy.
- Słucham? - Wykrztusiłam.
 Widząc moją minę, chyba domyślił się jak to musiało zabrzmieć i zaśmiał się.
- Ta dzisiejsza młodzież! Przecież nie o to mi chodziło! Muszę Cię zbadać, a tego z reguły pod oknem się nie robi.
 "Ale na łóżku tak." Dodałam w myślach, nawiązując do jego poprzedniej wypowiedzi.
- Już się bałam. - Udałam przerażenie.
- A wyglądałaś zupełnie inaczej... - Odchrząknął. Miał ochotę się przekomarzać, proszę bardzo.
 Podeszłam do łóżka. 
- Jeśli tak badasz wszystkie pacjentki... - Dodałam pod nosem.
- Mówiłaś coś.
- Nie. Musiałeś się przesłyszeć.
 Z kieszeni fartucha wyciągnął stetoskop. 
 Popatrzyłam na niego. Z bliska wydawał się piękny niczym anioł. Zrzuciłam
szlafrok, kapcie. Byłam w błękitnych bawełnianych spodenkach i koszulce.                   Patrzył na mnie, jakby czegoś wyczekując.
- Co? Koszulkę też mam zdjąć? Czyli na serio mówiłeś to o rozebraniu?
 Spuścił głowę, śmiejąc się.
- Proszę, nie utrudniaj mi tego. 
 Patrzyłam dalej.
- Tak, zdejmij koszulkę.
 No dobra. Sama się wkopałam.
- Z natury jestem wstydliwa.
- Muszę Cię zbadać.
 Nie dawał za wygraną. "Boże, dlaczego nie mogłam trafić do normalnego lekarza, a najlepiej kobiety! Karzesz mnie takim ciachem?!"
- No dobra... Ale odwróć się.
 Z teatralnym westchnięciem, obrócił się, a ja zrzuciłam koszulkę, by szybko się nią zakryć. Z przodu. 
- Już jestem gotowa.
 Josh założył słuchawki na uszy, a koniec stetoskopu przytknął do mojej klatki piersiowej.
- Oddychaj głęboko.
 Skupiłam się i postarałam oddychać w miarę normalnie. Co łatwe nie było. Jego dotyk był elektryzujący. Aż przeszły mnie ciarki.
- Teraz plecy. 
 Obróciłam się. Powtórzyłam czynność.
- Bardzo ładnie. Oddychasz prawidłowo.
- Yupi. Mogę założyć koszulkę?
 Prychnął.
- Czy ty, aż tak bardzo się mnie brzydzisz?
 Popatrzyłam na niego z politowaniem. 
- Daj spokój. Mogę?
 Pokiwał głową, odwracając się. 
 Zaczekałam chwilę. 
 A jednak się spojrzał.
- Hej! Nie oszukuj! - Zaśmiałam się. Czułam się jak w przedszkolu. Tylko, że wtedy nie wstydziłabym się. Nie miałabym nawet czego. A tu... No cóż.
 Josh wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. On jest zbyt idealny.
 Mało brakowało, a koszulka sama wyśliznęła by się z moich rąk. Ścisnęłam ją mocno. 
 Ponowie się odwrócił, tym razem dając mi czas na włożenie koszulki.
- Czy już...
- Tak. 
 Josh wykonał jeszcze kilka badań jak obejrzenie mojego gardła, złamanej ręki, sprawdzał jak moje oczy reagują na światło, a potem wszystko zapisywał.
- Muszę powiedzieć, że jest naprawdę świetnie. Prawie jesteś zdrowa.
 Pokręciłam głową.
- Co ma niby znaczyć to "prawie".
 Uśmiechnął się zawadiacko.
- Szybko Cię stąd nie wypuszczę.
 Trochę dziwne, bo zabrzmiało mi to dwuznacznie. Poczułam dziwne ciepło.
- Jasne, że wypuścisz. A jak nie, to znajdę bungee. - Skrzyżowałam ramiona na piersi.
 Zaśmiał się. 
 Nagle jego wzrok powędrował na podłogę.
 - Ojej, co to? - Zapytał podekscytowany.
 W pierwszej chwili wydawało mi się jak gdyby ujrzał na tej podłodze coś fascynującego, a zarazem słodkiego typu: mały szczeniaczek. Ale okazało się, że przygląda się moim szkicom.
- To są moje rysunki, wykonane wczoraj.
- Mogę obejrzeć?
- Jasne. 
 Sięgnął dłonią po nie, przysiadł obok mnie i otworzył szkicownik. Jego ciemne oczy jeszcze bardziej przepełniły się wesołością.
- Interesujesz się rysunkiem?
 Przytaknęłam.
- Od dziecka.
 Zaśmiał się.
- W takim razie mamy więcej wspólnego niż mi się wydawało.