Look'acze :)

wtorek, 30 października 2012


Chapter #9


        - Co takiego Ci powiedział?! Sam jest, jak kryształki magnetytu! - Fuknęłam.
- A co ja poradzę na to, że używa takich dziwacznych porównań? Poza tym zapomnijmy o tym. Tak rozkazał i koniec kropka. Co za cholerstwo. - Josh majstrował przy zakurzonych roletach usiłując je opuścić, gdyż słoneczko niemiłosiernie prażyło. - Trzeba spojrzeć na to z jego strony. - Zagaił. - On też jest kontrolowany, a gdyby dowiedzieli się, że dwóch prawie dorosłych ludzi spędzało ze sobą tyle godzin w samotności, w dodatku na ostatniej sali na oddziale to dopiero byłby cyrk! Ty idiotyczny złomie! Kto Cię w ogóle wyprodukował?! - Josh podskakiwał, jak małpka, ale i tak nie udało mu się zasłonić okien. - Zaczekaj, zaraz wrócę. - I wybiegł z sali, zostawiając mnie samą z moimi poszarganymi nerwami. 
 Usłyszałam pojedyncze 'piknięcie' i na wyświetlaczu mojego telefonu zaczęła podskakiwać zamknięta koperta.
 "Jak oni mogli mi to zrobić! Kretyni. Teraz muszę siedzieć w towarzystwie śmierdzącego zapaśnika, starego gracza Bingo i człowieka, który człowieka ani trochę nie przypomina. To jakiś koszmar! A jak u Ciebie?"
 To był sms od Otisa. A moja złość wynikała z tego, że dziś rano niedobrzy ludzie (mam tu na myśli siwego lekarza i spółkę) zabrali Otisa z naszej wspólnej sali i wywieźli go na drugi koniec oddziału (w dodatku, gdy spałam) twierdząc, że nasze przebywanie 'razem' jest niedopuszczalne. A najgorsze jest to, że ubzdurało im się to dzień przed wyjściem Otisa i moim. Miałam wielką nadzieję, że ostatni dzień tu będzie wspaniałym przypieczętowaniem okropieństw przez jakie musiałam przejść od czasu... Wiadomo czego. Ale, jak na złość zaspałam i wszystko mnie ominęło. A to tylko dlatego, że pół nocy spędziłam na plotkach oraz ploteczkach z Otisem? Choć tego wcale nie żałuję!!! Kto by pomyślał, że Otis zna osobiście jeszcze jedną wielką miłość mojego życia, Jay - Diego (Ever na pewno by mnie wyśmiała i kazała znowu pisać listy)? W każdym razie nic na to nie poradzę, mogę się tylko fochać...
 "U mnie pusto i cicho... Hej, a może tak wymkniemy się po kryjomu i uciekniemy, co ty na to? :)"
 Za kilka sekund przyszła odpowiedź.
 " Niezwykle kusząca propozycja, ale obawiam się, że nasze próby będą bezskuteczne. Pielęgniarki ciągle się tu kręcą."
 Prychnęłam i wystukałam mu co o tym myślę.
 "Nie dziwię im się. Sala z taaakimi przystojniakami nie zdarza się zbyt często."
 Klik.
 "Bez jaj. Gość obok właśnie wyciągnął jakąś wywłokę z pępka... Błeee! To się rusza! o.O"
 Otis! Szczery do bólu. I mdłości...
- Hahaha! Strzeżcie się rolety, Joshoua nadchodzi! - Ni stąd ni zowąd do środka wpadł Josh opatulony w czarną chustę, a w dłoni dzierżył długi kij od szczotki. Wykonał kilka teatralnych obrotów. - A więc miałeś czelność zadrzeć ze Samurajem Josh'em? 
- Ekhem. - Odchrząknęłam, próbując jakoś powstrzymać śmiech. - Wyglądasz, jak Ninja, nie Samuraj!
 Popatrzył po sobie i pokiwał głową.
- A więc dobrze. Ninja Josh przybywa z zaświatów, by rozgromić zakurzone i chińskie szpitalne rolety, które nie chcą mi iść na rękę. To moja ręka z kijem pójdzie na nie! - Josh wziął zamach. - Ręka Majina! - Wrzasnął i rzucił się w stronę okien. 
 Zanim zdążył dobiec do okien zaczęłam chichotać, jak opętana i uderzyłam głową o ramę łóżka. Niemożliwe! Czy on ogląda...?
 Zanim się uspokoiłam rolety rozwinęły się tak, jak powinny, a Josh zadowolony ze swojej sprawności zaczął tańczyć i nucić "Yeah, Josh dał czadu, dał czadu. Acha, jestem mega gość! Uhm.", a kiedy zobaczył w jakim stanie jestem podskoczył i owinąwszy się ciaśniej czarną chustą zaczął mnie łaskotać.          
 Broniłam się ile sił, ale na nic się to nie zdało. Jedną ręką próbowałam się jakoś zasłonić, a drugą zabrać mu ten kij. 
- Stop! Ała, przestań! Stop! - Piszczałam. Tarzałam się po łóżku, a obok mnie on. - To boli!
- Zostaw ją menelu! - Na dźwięk tego głosu zamarłam. 
 Josh podskoczył, bo nagle stanął za nim Otis i uderzył go jego własnym uchwytem od mopa w... tył. Josh zawył, jak kundelek.
- Otis, czyś ty oszalał? - Jęknęłam, wygramoliwszy się z łóżka.
 Otis potrząsnął głową, a Josh spojrzał na mnie spode łba.
- Ja oszalałem?! Co on wyprawia?! - Kulą wskazał na ubolewającego Josha.
- Josh, nic Ci nie jest? - Wzięłam go pod rękę i pomogłam usiąść.
- Oprócz krwawiących pośladków wszystko super. - Miauknął. - Dlaczego? - Bezgłośnie zapytał napastnika.
 Otis bez słowa odsunął się i stanął pod ścianą. 
 Pokręciłam głową i z politowaniem spojrzałam na poszkodowanego.
- Przynieść Ci lodu?
- Nie. Już wszystko w porządku. Dam radę. Poza tym muszę już iść.
 Rozwiązałam mu chustę i wzięłam kij, a Josh pocierając ranę posłał Otisowi zabójcze spojrzenie. Chłopak zachował kamienną twarz. Między nimi zdawało się czuć ogromną falę energii. Negatywną rzecz jasna.
 Podeszłam do okna i zacisnęłam pięści na parapecie. Wiedziałam, że tak to się skończy. Poznałam dwóch fantastycznych gości, a teraz to wszystko legnie w gruzach, bo oboje pewnie mają już wyrobioną opinię na mój temat.  Cudownie!
- Trzymaj się od niej z daleka. - Syknął Otis. - Dobrze Ci radzę, doktorku. 
 Odwróciłam się na miękkich nogach. Otis wygrażał palcem Joshowi. 
- Zajmij się swoim własnym nosem, niedoszła gwiazdeńko... - Warknął Josh.
 Kąciki ust Otisa wygięły się w chłodnym uśmiechu. 
- Kłamstwo ma krótkie nóżki lalusiu i dobrze o tym wiesz prawda?
- Jak mnie nazwałeś?
- Lalunią, jakieś problemy ze słuchem?
- Otis! Uspokój się! - Dokuśtykałam do nich i stanęłam między tymi dwoma rozżarzonymi huraganami gniewu i rozdzieliłam ich dłońmi. - Koniec. Josh!
 Josh zacisnął zęby i odwrócił wzrok, a Otis nie przestawał na niego naciskać.
- Hm, może wyjaśnisz swojej PACJENTCE zasady, którymi cudowny PAN DOKTOREK się kieruje?
- Otis! Opanuj się! 
 Josh odsunął się.
- To była tylko zabawa. Nani. - Skinął głową w moją stronę. 
 I tyle...
 Josh wypadł stamtąd, a ja nadal trzymałam obie dłonie zaciśnięte na torsie Otisa. Kilka razy zabębniłam w jego klatę, przełykając gulę w przełyku. Otis oddychał ciężko, a w jego oczach tańczyło mnóstwo smutnych ogników.
- Pewnie jesteś na mnie zły, co? - Zapytałam cicho.
 Otis zaśmiał się perliście, czym wywołał we mnie osłupienie.
- Nigdy nie byłem i nigdy nie będę. To nie o to chodzi. 
- A więc o...
 Otis złapał mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Mocno przytulił. 
 Tkwiliśmy tak parę dobrych chwil, a ja już zdążyłam odpłynąć...
 Dopiero zdanie, które padło z jego ust, zbiło mnie z nóg. 
- Przyszedłem, bo chciałem się pożegnać...
 Nie wiedziałam, że odczuję to tak silnie, zupełnie jakby dwu tonowy betonowy klocek spadłby mi na głowę (och, kolejny psychopatyczny pomysł, który mogłabym podsunąć idiocie Filipowi...). Czy to możliwe, żeby przez tak krótki czas móc zżyć się z kimś naprawdę mocno? Na myśl o tym, że już nie będę miała z kim komentować niesymetrycznych półdupków Chestera Benningtona i wielu, wielu innych zrobiło mi się słabo. Przycisnęłam się do niego, starając się przy tym nie zmiażdżyć mu żeber, a po policzku popłynęła mi słona łza.
- Ale... To nie możliwe, a ja tak chciałam... Nie... Powiedz, że żartujesz.
 Otis poklepał mnie wzdłuż linii pleców. 
- Wybacz mi Nancy, ale jestem śmiertelnie poważny. 
 Nie chciałam puścić jego koszulki. Za nic rozstać się z jego cudownymi perfumami. Choć na chwilę stracić jego piękny uśmiech z oczu. Skończyć z naszymi rozmowami i żartami...
- Ale Otis! To nie fair! Ja tak bardzo chciałam, żeby ten dzień był udany!
- Przestań się zadręczać! Czas spędzony z Tobą przyćmiłby nawet najcudowniejszy dzień na świecie...
 Zatkało mnie. Taka refleksja z jego strony?
 Spojrzałam na jego twarz. Serce zaczęło mi pękać, gdy zobaczyłam, że on też ma zaczerwienione oczy. 
- Dziękuję Ci. Otworzyłaś mi oczy. Gdyby nie ty, nadal byłbym zamknięty w swoim własnym, przykrym świecie, gdzie rodzinka jest tematem fatum. Jesteś naprawdę wspaniałą dziewczyną. 
- To ty jesteś cudownym chłopakiem! I też bardzo Ci dziękuję. Gdyby nie ty oszalałabym tutaj. 
 Otis wygiął w łuk jedną z brwi.
- Doktorek doskonale by się Tobą zajął...
- Otis, przestań mi tu prawić fana-bele! Dobrze wiesz, że wcale nie jest, jak mówisz! Proszę Cię.
 Tupnęłam zdrową nogą, wściekając się sama na siebie i na moją głupotę.
Z kieszeni shortów Otisa prawie wyskoczył rozdzwoniony telefon. Ściągnął brwi i przekazał mi bezgłośnie "Mama".
Spuściłam głowę, a kilka łez poleciało na nieładną, zabrudzoną, szpitalną podłogę...



poniedziałek, 3 września 2012



Chapter #8


        Z dudniącym sercem, skołatanymi myślami i niedowierzaniem jednym susem znalazłam się przy łóżku Otisa. Mogę się założyć, że minę miałam jak podekscytowany przedszkolak. 
- Co pani wyprawia? - Oburzył się siwy lekarz. - Proszę natychmiast wracać do łóżka!
 Rozdziawiłam usta chcąc coś powiedzieć, ale ostatecznie zamknęłam je i z uniesionym palcem, zgarbiona wróciłam do łóżka głośno tupiąc z dezaprobatą.
- Ciekawe czy pan będąc nastolatką by tak nie zareagował!
 Lekarz odburknął coś. Otis miał beznamiętny wyraz twarzy, ale wiedziałam, że tylko trzyma pozory. Jego skóra wibrowała od wściekłości.
 Mężczyzna nagle groźnie na mnie spojrzał.
- Dlaczego on tu leży?
Uniosłam brwi do góry.
- Bo miał wypadek? 
- Tyle to ja wiem. - Złapał się pod boki. - Czemu jesteście razem?
 Oboje z Otisem spojrzeliśmy na niego jak na wariata.
 Po chwili zreflektował się.
- W jednej sali... 
 Wzruszyłam ramionami. Otis zrobił zamyśloną minę.
- Ratownicy mówili mi, że inne sale były zajęte, więc zostałem zmuszony do pozostania tutaj. Miałem do wyboru jeszcze korytarz... - Spojrzał na mnie spode łba. - I chyba się na niego zdecyduję.
 Lekarz wyciągnął długopis z kieszeni fartucha i nakreślił coś na arkuszu papieru trzymanego na skórzanej podkładce. 
- Rozumiem. Proszę poczekać. Zaraz coś sprawdzę. - I wyszedł na korytarz.
- Na razie nigdzie się nie wybieram. - Prychnął chłopak.
 "I całe szczęście" Dodałam w myślach. Wskoczyłam na swoje miejsce, niepewnie zerkając na "Pana Shinode" Otis wpatrywał się w sufit, po czym po jego twarzy przebiegł uśmiech. 
- Ale dałaś popis. 
 Rzuciłam mu spojrzenie mówiące samo za siebie.
- No cóż. Nie na co dzień ląduje się w szpitalu w jednym pomieszczeniu z autentycznym synem wielkiej gwiazdy rocka... Ty wiesz co ja przeżywam? - Złapałam się za serce. Starałam się opanować, ale przychodziło mi to z trudem.
- Ja mam to wiedzieć?! Niczego nie rozumiesz i masz bardzo nikłe pojęcie na temat życia. Przynajmniej mojego. 
 Tym swoim podejściem i nastrojem zaczął mnie powoli irytować.
- Słuchaj! To, że jesteś rozpieszczonym, kapryśnym nastolatkiem jestem w stanie zrozumieć, ale gdybym była na Twoim miejscu nie marudziłabym tak. A przynajmniej nie publicznie. Koleś! Ty jesteś Otis! Otis Shinoda! Syn faceta, którego podziwiam od lat. Nie przypuszczałam, że jego syn jest taki... Żałośnie dziecinny.
 Odwrócił wzrok. Moje słowa go zraniły. Wyglądał jak balonik, z którego uszło całe powietrze...
- Hej, słuchaj nie chciałam...
- Daj spokój. Chcesz znać prawdę. To ją poznasz. - Otis powoli dźwignął się, a potem powoli usiadł na skraju łóżka. Był tak podobny do Mike'a. Niczym dwie krople wody. Popatrzył na mnie. Z bólem w oczach. - Może wydaje Ci się, tak jak pewnie większości ludzi na tej planecie, że dzieci sławnych osób wiodą cudowne, bezproblemowe i bogate życie. Mają wszystko pod nosem, nie zabiegają o nic i są już "ustawione", więc o nic nie muszą się martwić. I może tak jest. Ale nie w moim przypadku. - Wziął głęboki wdech. - Moje życie jest nieco bardziej skomplikowane. Czasem zazdroszczę innym, że nie wiodę zwykłego jak normalny człowiek. Może to śmiesznie brzmi, ale jestem taki... Zgorzkniały i to często, ponieważ czuję się skrzywdzony. Spróbuj to zrozumieć.
 Przerwał. Mówił to szczerze. Ale czułam, że chyba do końca nie potrafił lub nie chciał mi zaufać. Bał się? Sądził, że nie powinien wyżalać się obcej, nowo poznanej dziewczynie, w dodatku fance zespołu swojego ojca na tak osobiste tematy?
 "Trochę to pokręcone" Przyznałam samej sobie w duchu. Nigdy nie byłam postawiona w takiej dziwnej sytuacji jak ta. O matko!
- Otis, może wydaje Ci się, że jestem z gatunku tych pustych dziewczyn szalejących za Linkin Park tylko i wyłącznie na wzgląd członków zespołu i gadających na prawo i lewo: "Ach, Mike, mój słodki! Kiedyś będzie moim mężem! Och, och!", albo "Chazzy jest zajebisty! Ten jego głos! Jest taki seksowny!", ale do cholery, wcale tak nie jest! (No, dobra może czasami w napadach głupoty). Nie jestem taką osobą! I nigdy nią nie będę! Podziwiam wszystkich po równo. - Jego brwi powędrowały wysoko do góry. - Okay. - Poddałam się. - Może Mike'a nieco bardziej. Ale z wielu powodów. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest Ci źle. Próbuję to ogarnąć. Nie myśl sobie, że mnie nie jest ciężko. Kiedyś, gdyby nie oni... Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że naprawdę nie było mi łatwo. Ich muzyka zmienia, Otis. Trafia prosto tam w tę grubą barierę otaczającą Twoje prawdziwe, dobre Ja. Czuję się tak, jakbym miała osobistą więź z ich twórczością. I z pewnością nie jestem jedyna. - Przed oczami miałam Alice. Jej pokój, w którym od progu czuć atmosferę rocka, a konkretnie pewnego zespołu. - Bo te kawałki... One mają duszę. Każdy o czymś opowiada. Do mnie jak najbardziej przemawiają. I bardzo podnoszą na duchu, kiedy jest mi źle. 
  Powiem Ci tyle: Jestem Nancy. Uwielbiam Twojego ojca i jego zespół. Pewnie nigdy więcej w życiu się nie spotkamy. Ja będę o Tobie pamiętać, wybacz. Tobie niedługo moja osoba stanie się obojętna, jeśli już nie jest, i wyleci Ci z głowy. Jeśli chcesz, możemy pogadać. Szczerze. Widzę, że tego potrzebujesz. Jeżeli masz zamiar dalej wszystko w sobie tłamsić i być dla innych taki, jak do tej pory, proszę bardzo. Więcej nie poruszamy tematu LP, Twojego życia i Twoich problemów. Do niczego Cię nie zmuszam. Przemyśl to. 
 Otis słuchał uważnie, nie przerywając. Wpatrywał się w podłogę. Na końcu mojego monologu uśmiechnął się sam do siebie, ale po chwili spoważniał. Przez kilka chwil nic nie mówił, najwyraźniej tocząc ze sobą wewnętrzną walkę. Obserwowałam go uważnie czekając na odpowiedź.
- Obiecasz mi coś? - Zapytał patrząc w przestrzeń.
 Pokiwałam głową.
- To co Ci powiem zachowaj dla siebie, Okay?
 Uśmiechnęłam się. 
- Możesz być pewien.
 Odwzajemnił uśmiech. Wypuścił powietrze z płuc, z wyraźną ulgą.
- Nie wiem jak zacząć. Tego jest cała masa, a...
 Przerwał, bo siwy lekarz szybkim krokiem, stukając obcasami wszedł do sali.
- Zrobiłem obchód po oddziale i okazało się, że jest tylko jedno wolne miejsce w męskiej części. Czy życzy sobie pan, żeby go tam umieścić? - Kiedy mówił jego siwe wąsy zabawnie podskakiwały. Nie potrafiłam ukryć cisnącego się na usta uśmiechu. Otis też nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem. Rzucił mi znaczące spojrzenie i zwrócił się do lekarza.
- Dziękuję za troskę, ale ja tu zostaję. 
 Powiedział to zupełnie innym tonem. Nie "Otisowym". Czyli jednak robił postępy! Ucieszyłam się. Może powinnam zostać życiowym doradcą? Jest taki zawód? A może to trochę jak psycholog? Nieważne. 
 Lekarz zamyślił się. 
- Na pewno chce pan tu zostać? 
 Otis posłał mu pewne spojrzenie.
- Innej opcji nie widzę. Pan wybaczy, ale chcieliśmy porozmawiać.
 Lekarz wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Zanim wyszedł przeprowadził kilka krótkich badań i wywiad z Otisem. Kiedy wyszedł zapytałam:
- Zastanawiam się nad Twoim wiekiem. Jesteś dorosły? Bo ten lekarz zwraca się do Ciebie "pan"?
 - Och, nie. Mam 17 lat. A może to zwykła uprzejmość? Choć, wyglądam na starszego niż jestem w rzeczywistości. 
 Zatkało mnie.
- Co ty! Ja też!
 Zmarszczył czoło. 
- Wcale nie wyglądasz na starszą, niż w rzeczywistości.
 Machnęłam ręką.
- Nie to. Ja też mam 17 lat! Cóż za zbieg okoliczności.
- Dziwaczny... 
 Po chwili milczenia na powrót uśmiechnęłam się do niego.
- Czy nie mieliśmy o czymś pogadać?
- Zbieram myśli. Daj mi sekundkę. - Potarł skronie i z miną myśliciela orzekł: - Gotowy!
- Super. Jestem ciekawa...
- Jak to jest być dzieckiem gwiazdy rocka? - Dokończył za mnie.
 Przytaknęłam.
- Niesamowicie! - Rzucił tonem pełnym ironii.
- Ej, Otis! Umówiliśmy się na coś. - Przypomniałam mu.
 Westchnął z rezygnacją. 
- Odkąd pamiętam zajmuje się mną mama. Właściwie tylko na nią mogę liczyć. Oczywiście mam jeszcze jednego PRAWDZIWEGO przyjaciela, ale mama to jednak taka osoba w Twoim życiu, której możesz bezgranicznie zaufać. Tata... On jest gwiazdą. Ma tak napięty grafik, że czasem nie przesypia kilku nocy pod rząd. Ciągle ma coś do roboty! Wiecznie jakieś koncerty, spotkania z fanami, studio, zespół, CHESTER... - Podkreślił to tak dobitnie, że aż parsknęłam. Natychmiast przywołałam się do porządku, a on mówił dalej, jak gdyby tego nie zauważając. - Chester jest jak druga żona mojego taty. Rozumiem, że nie ma normalnej pracy, jest dewastowany na każdym kroku i tak dalej, ale... Mam po dziurki w nosie takiego życia. Chore rodzinne relacje, brak czasu dla nas. Marzę tylko o tym, żeby kiedyś było w końcu normalnie...
- Otis, na pewno nie jest, aż tak źle jak mówisz! 
- Uwierz, nie chciałabyś być na moim miejscu.
 Uniosłam brwi wysoko do góry.
- Ja? Niby nie chciałabym być córką Mike'a Shinody? Mieć go tak na wyłączność... Na co dzień... - Przerwałam i na chwilę pogrążyłam się w marzeniach. Ocknęłam się dopiero, gdy poduszka Otisa z impetem uderzyła mnie w twarz. - Ej! Sory, już wróciłam.
- Zauważyłem to. Zadam dziwne pytanie, ale wiem już, że szalejesz za Linkin Park i tak zastanawiam się... Czy mój tata Ci się podoba?
 Tym pytaniem zupełnie mnie zaskoczył. Zarumieniłam się.
- Nie no coś ty. Ani trochę. - Zaprzeczałam samej sobie i swoim uczuciom, ale nie powiem nowemu koledze (synowi międzynarodowej gwiazdy), że podoba mi się jego ojciec (ta, międzynarodowa gwiazda)... Jak to w ogóle brzmi?!
- Uff, kamień z serca! Bo wiesz, nie chciałbym, by moja mama została sama z kotami, jeśli wiesz co mam na myśli.
 Spróbowałam zaśmiać się naturalnie, ale zamiast tego z moich ust dobył się histeryczny chichot. Kiedy tak to przedstawiał to rzeczywiście traciłam ochotę na szał za Mike'em. Chyba właśnie o to mu chodziło. 
- No nie wiem, nie wiem. - Podroczę się z nim. - Hm, a mogłabym prosić numer do Twego ojca?
 Otis bez wahania wyjął komórkę.
- Jasne.
 Wybałuszyłam na niego oczy.
- Że jak?!
- To Twoja wielka szansa życiowa! - Zamachał telefonem.
 Podekscytowana sięgnęłam po telefon.
- Chyba sobie ze mnie jaja robisz.
 Odchrząknął.
- Uwaga dyktuję: 777 - 888 - 9999.
 Na ekranie pojawił się ten zwariowany numer. Mogłam się tego spodziewać.
- Pff, co to ma być? - Popatrzyłam na niego spode łba.
- Numer telefonu.
- Niby czyj?!
- Chciałaś, to masz! - Jęknął. 
- Wielkie dzięki. - Oburzyłam się i odwróciłam plecami.
 Przeciągłe westchnienie, skrzypnięcie łóżka i odgłos wędrujących stóp. Sekundę później twarz Otisa znalazła się przy mojej. 
- Mike... To znaczy tata. - Przerywa szukając mojego wzroku. Przewracam oczami i spoglądam na niego. - Nie odebrałby. Uwierz. Ma kilka telefonów. Rodzina, znajomi, zespół, praca, studia nagraniowe. I to wszystko. Musi i tak co jakiś czas je zmieniać. Nawet nie wiesz, jak szybko ludzie są w stanie zdobyć jego numer. - Wyciąga rękę. - Daj mi komórkę.
- Niby po co? - Pytam.
- Po prostu mi ją podaj.
 Chwyta mój telefon i coś wystukuje na klawiaturze. 
- Może uznasz to za szalone i niedorzeczne, ale wierzę w przeznaczenie.
 Telefon z powrotem ląduje na moim brzuchu. Na wyświetlaczu widnieje zapisany nowy kontakt. Patrzę na Otisa. 
- Czy to PRAWDZIWY numer Otisa Shinody?
- Sama sprawdź. - Wzrusza ramionami. 
 Naciskam zieloną słuchawkę i po kilku sekundach słyszę rockową melodię, przygłuszoną, bo dochodzi z szafki przy łóżku Otisa. 
 Chwilę potem szczerzę się do niego mówiąc:
- W takim razie ja też zaczynam w nie wierzyć...

czwartek, 5 lipca 2012



Chapter #7


        Mój cudowny Pan Doktor okazał się jeszcze wspanialszy, niż był do tej pory. Kto by pomyślał, że moja głupota i muszę to przełknąć... Filip... przyczynią się do mojego poznania z nim. To niewiarygodne. 
        Oprócz pracy lekarza, Josh zajmował się także malarstwem. Pokazywał mi najróżniejsze triki, techniki, sztuczki, opowiadał o wszystkim, a nawet uczył. I to nie byle czego. 
- Tak! Nareszcie nauczyłam się trzymać ołówek! - Pisnęłam.
 Zaśmiał się.
- Uwierz mi to nie lada sztuka. - Pokiwał głową z uznaniem. - Muszę przyznać, że wcześniej bez umiejętności właściwego trzymania ołówka też radziłaś sobie całkiem nieźle. Masz talent, mała.
 Zrobiłam urażoną minę.
- Dzięki. Ale mała to ja nie jestem! - Zaprotestowałam. - Mam 170 cm wzrostu! Lub troszkę więcej...
 Zrobił przepraszający gest.
- Wybacz zwracam honor.
- No, teraz ty się pochwal, malutki. - Powiedziałam, naśladując jego ton głosu.
- Wolałbym się nie przechwalać. - Uniosłam brwi. Dał za wygraną. - OK. 178 cm.
- Wyglądasz na wyższego. Serio.
- Nie wydaje mi się. Czasem marzę, by włożyć szpilki. 
 Popatrzyłam na niego z konsternacją.
- Wiesz, mam ich sporo, więc z radością mogę Ci któreś pożyczyć. 
Prychnął.
- Na bank nie posiadasz butów w moim kolorze!
- Chodzi Ci o czerń, czy może róż?
 Dał mi kuksańca w bok, lecz nie powiedział nic, bo nagle do sali wbiegła rozgorączkowana Diana.
- Doktorze! - Zastanowiło mnie dlaczego nie mówi do niego po imieniu. Przecież znają się. Długo. Chyba. - W sali obok pacjent stracił przytomność! Proszę mi pomóc...
- Już idę. - Westchnął.
 Diana wpadła i wypadła jak ogień.
- Wybacz Nancy...
- Jasne, idź. Czas pocierpieć w samotności. - Naciągnęłam pościel na głowę. 
 Przez chwilę nasłuchiwałam czy sobie poszedł, ale nic na to nie wskazywało, więc powoli wyjrzałam.
- Haha! Tu Cię mam! - Wrzasnął tak, że aż podskoczyłam na łóżku.
- Idź już sobie! - Zrzuciłam w niego pluszowym żółwiem.
 Odrzucił mi miśka, ze śmiechem wycofując się z sali. 
 Gdy wyszedł zrobiło się tak jakoś... cicho. 
 I nudno.
 Postanowiłam nudę zabić słuchaniem ukochanych kawałków na mp4...






 Kiedy byłam w trakcie szkicowania zachodzącego słońca drzwi sali otworzyły się z zawrotną szybkością i do sali wtargnęło kilka ratowników medycznych niosąc kogoś na czerwonych noszach. Odłożyłam rysunki i zaczęłam się im przyglądać. 
- Trzy, cztery... - Odliczył któryś z nich i jednym, zgrabnym ruchem dźwignęli rannego na łóżko po mojej prawej. Miał zabandażowaną nogę i kilka otwartych ran, a także poszarpane szorty i poplamiony T-shirt. Był to młody chłopak. Mniej więcej w wieku Josha. Kiedy dostrzegł, że mu się przyglądam z trudem się uśmiechnął.
 Pomachałam mu ze współczującą miną. Niedawno wyglądałam identycznie. Ranna, zmęczona, blada... Okropieństwo. 
 Ratownicy powiedzieli, że niedługo przyjdzie lekarz i stwierdzi co dalej, a tymczasem ma leżeć i odpoczywać. Zapewnili go, że wszystko będzie dobrze i odeszli. Chłopak skrzyżował ramiona na piersi i naburmuszył się.
- Genialnie! Po prostu cudownie!
- Nie cieszysz się, że szybko wyzdrowiejesz, czy jak, bo nie rozumiem. 
 Chłopak nie zmienił swojej pozycji i nic nie odpowiedział. 
 Oparłam głowę na zgiętej w łokciu ręce i przyjrzałam mu się.
 Miał ciemne, błyszczące niczym brokat włosy, wyglądające tak jakby właśnie wyszedł z salonu fryzjerskiego. Oczy były w identycznym kolorze; czarne jak noc. Jego skóra miała piękny kakaowy odcień. 
 Opadłam na poduszki widząc, że nie uzyskam żadnej odpowiedzi.
 "Dlaczego od swojego "wypadku" trafiam na taaakich przystojniaków, którzy są w zasięgu ręki?" Pomyślałam. Stanowczo zbyt blisko. Zdecydowanie w nieodpowiednim momencie. Poczułam się nagle jak jakaś nieziemsko piękna bohaterka filmu, która ciągle spotyka wymarzonych facetów zaledwie przez kilka dni i dziwnym przypadkiem... Jest w stanie ich... polubić? A nawet bardzo? 
 Myślę tu o Joshu. Bo tego gościa obok nawet nie znam. I pewnie za kilka dni nie będziemy o sobie pamiętać. A nawet jeśli to nie mam zamiaru zawracać sobie nim głowy. Wracając: Josh to zupełnie inny koleś. Inny od tych których miałam okazję w swoim życiu poznać. Był bardzo sympatyczny, inteligentny, mający to samo hobby co ja, a w dodatku tak... Seksowny. To wszystko mnie w nim pociągało. Choć dobrze wiedziałam, że to głupie z mojej strony i próbowałam jak najszybciej tę myśl od siebie odpędzić to wiedziałam, że prędzej czy później się zakocham. A tego bardzo pragnęłam teraz uniknąć... 
 Kiedy dalej rozmyślałam nad absurdalnością mojego "miłosnego mechanizmu" koleś obok zagadnął.
- Jak długo tu jesteś?
 Aha. Czyli jednak chciałby porozmawiać. Co za pech, że akurat ja nie mam ochoty na gadkę z nim. Dobra, nie będę taka...
- Przywieźli mnie tu w piątek. A więc 4 dni.
 Pokiwał głową. 
- Jak myślisz wypuszczą mnie dziś?
 Wskazałam na jego nogę, kręcąc przecząco głową. 
- Nie rób sobie nadziei.
 Westchnął zrezygnowany. Postanowiłam znów mu się przyjrzeć. Zdecydowanie kogoś mi przypominał. Ten wygląd... Głos. "Może mam jakieś omamy..." Pocieszyłam się w duchu. Albo i zasmuciłam.
- Skoro mamy spędzić trochę więcej czasu w swoim towarzystwie to może poznajmy się lepiej i nie utrudniajmy sobie tego nawzajem, ok? - Zapytałam po chwili milczenia. 
 Przytaknął.
- A więc jestem Nancy.
- A ja... Otis. 
 Przygryzłam wargi. To imię zawsze wzbudzało we mnie chęć do śmiechu. Otis? Gdybym nie wiedziała mogłabym (z myślą wygranej) założyć się, że tego imienia na 100% nie posiada. I przegrałabym.
- No dawaj. Nabijaj się jak chcesz. - Powiedział widząc moją minę.
Zmarszczyłam brwi, udając opanowanie.
- O co Ci chodzi? Masz bardzo ładne imię! 
- Jasne. Widać to na Twojej twarzy.
- Cholera. - Zawsze byłam kłamcą, który musiał się wiecznie śmiać, kiedy powinien udawać powagę! - W głębi duszy...
- Och daruj sobie. 
Uniosłam prawą rękę (lewa - gips) w geście poddania. 
- Tylko mnie nie ugryź. Może zacznijmy od nowa.
 Przewrócił oczami i zaczął oglądać sufit.
- Wiesz jak to jest kiedy zawodzi się rodziców?
- Mniej więcej.
- A wiesz jak to jest, gdy w ich rocznicę zrobisz sobie niezłą krzywdę.
 Zastanowiłam się.
- Nie. Takiego scenariusza nigdy nie grałam.
- A ja tak.
- Kiedy to było?
- Hm... Dzisiaj! 
 Westchnęłam.
- Mogę tylko współczuć, stary. A co właściwie zrobiłeś?
 Zastanowił się. 
- Długo by opowiadać.
- A więc skróć to.
 Chwila milczenia.
- Byłem tu w weekend z rodzicami na tzw. "mini holidays' jak to zwykli mówić. Wczoraj poszliśmy na spacer i wtedy oni zauważyli jakąś małą, przytulną knajpkę. Z racji tego, że dzisiaj mają swoją rocznicę postanowili, że przedłużą te wakacje o jeden dzień, bo zależało im być w tym dniu razem. W miejscu kojarzącym im się ze swoją młodością. Tym oto sposobem zostałem sam. Nudziłem się, więc poszedłem kupić sobie deskę i trochę na niej pośmigałem. Tak pośmigałem, że wylądowałem tu ze złamaniami. I jestem na siebie wściekły. Jak ja mogłem być taki... 
- Nieodpowiedzialny? - Podsunęłam mu. 
- Właśnie. I teraz nie wiem co mam zrobić. Głupio wyszło. - Podsumował.
- Masz rację. I extra pomysły na romantyczne randki swoich rodziców. 
 Prychnął. 
- I to jak. A ty jak tu trafiłaś?
 Opowiedziałam mu to pokrótce. 
 Nie powiedział mi nic. Jedynie posłał tajemniczy uśmieszek.  
 Wtem rozdzwonił się mój telefon.
 Gdy tylko Otis usłyszał pierwsze takty "Burn It Down" zespołu Linkin Park wzniósł z rezygnacją ręce w powietrze.
- No nie! Nawet tutaj!
 Nie wiedziałam o co mu chodzi, więc tylko zmarszczyłam twarz (czyli innymi słowy miałam zdegustowaną minę) i odebrałam połączenie. Dzwoniła Alice. 
- Hej. Co tam?
 Po drugiej stronie cisza.
- Halo?
 Słyszałam jedynie jakieś szuranie i... miauczenie?
 Cisza.
- Jesteś tam?! 
 Ciągle nic.
- Do cholery! 
 Zakończyłam połączenie z myślą, że przecież oddzwoni, jeśli to coś ważnego.   Wtem do sali wszedł starszy, siwy pan w białym fartuchu. Lekarz. Niósł podkładkę z długopisem. Przywitał się i zatrzymał przy łóżku Otisa. Przekartkował papier i zwrócił się do niego:
- Pan... Shinoda?
- Co?! - Wrzasnęłam z piskiem i wyskoczyłam z łóżka.



czwartek, 28 czerwca 2012


Chapter #6


        Nastała piękna, słoneczna niedziela. Mój nastrój dzisiaj przekroczył wszelkie, najśmielsze oczekiwania: byłam rześka, radosna i miałam gdzieś ten cały ból, jaki wywoływało moje obolałe ciało; postanowiłam, że chociaż dziś uda mi się o wszystkim trapiącym zapomnieć. 
        Dziś dyżurowała Diana. Rano przyszła się przywitać, przyniosła mi szpitalne śniadanie (uch, jak ja tęsknie za kuchnią mojej mamy!) i kiedy uporała się ze wszystkim miała czas dla mnie. Wróciła oznajmiając:
- Wczoraj nareszcie oddzwonili z komisariatu... - Uniosła dłoń i zakryła mi usta widząc, że chcę jej przerwać. - Ale nie chciałam Cię niepokoić. Musisz teraz dużo odpoczywać.
 Przewróciłam oczami.
- Dzięki za radę. Hm, jakbym gdzieś już to słyszała...
 Diana westchnęła.
- Po prostu chcę, żebyś jak najszybciej była zdrowa, rozumiesz?
 Pokiwałam głową.
- Mów dalej.
- A więc, jak już mówiłam nie zadzwoniłam, bo nawet nie było po co. - Kolejne westchnięcie. - Gliniarze pojechali do tych bunkrów w sobotę przed południem i okazało się, że... Jest tam zupełnie pusto. Jakikolwiek ślad obecności człowieka zniknął.
 Zmarszczyłam brwi.
- Chcesz powiedzieć, że Filip tak po prostu wyparował? 
 Wzruszyła ramionami. 
- Kto wie? Mówili, że nawet meble zostały wyniesione. Na początku nie mogli dostać się do środka, więc wyłamali drzwi, sprawdzili wszystkie pomieszczenia, pytali ludzi, patrolowali okolicę, a jednak. Gadowi udało się odpełznąć bez najmniejszego śladu... - Diana powiedziała to nawiedzonym tonem. Roześmiałam się, ale chwilę potem natychmiast spoważniałam.
- Jakoś nie chce mi się w to wszytko wierzyć. Tak po prostu go nie ma? Przecież to nie ma najmniejszego sensu! On na pewno nie dał za wygraną. I co teraz?
 Chwila skupienia.
- Po prostu trzeba czekać. I nie przejmować się! Póki go nie ma, jesteście bezpieczne.
 Uśmiechnęłam się słabo. Jej słowa były pocieszające, ale widać było, że obie do końca w to nie wierzymy.
 Diana klepnęła się w uda.
- No dobra. Skończmy ten temat. Lepiej powiedz na co masz ochotę?
- W jakim kontekście? 
 Uniosła dłonie. 
- Twoja wola...
Zastanowiłam się.
- Hej, Diana! W szpitalu jest kaplica prawda?
 Pokiwała głową. Nie musiałam nic więcej mówić. Pozostało jeszcze pół godziny... 
 Diana pomogła mi wstać i przygotować się na niedzielną Mszę Św.


*
        Po powrocie na stoliku czekał na mnie obiad. Diana pomogła mi się przebrać, a potem musiała już iść zająć się innymi pacjentami. Leżałam jedząc i rozmyślając o tym czego doświadczyłam. Zanim Msza rozpoczęła się przystąpiłam do spowiedzi (niestety miałam tendencję do popełniania grzechów, co wiązało się z częstym chodzeniem do konfesjonałów), za mną to samo uczyniła Diana. Kiedy byłyśmy małe czasem chodziłyśmy razem do Kościoła. Kapliczka była niewielka; ale za to przytulna. Może trochę większa niż mój pokój. Zebrało się w niej (co ucieszyło kapłana) sporo ludzi. My zasiadłyśmy blisko ołtarza. Kapłan odprawiający obrzęd był niezwykle sympatycznym człowiekiem. Nic dziwnego, że nawet tu w szpitalnej kaplicy przyciągał tyle wiernych. Jego kazanie mnie poruszyło. Czułam się tak, jakby skierowane było tylko i wyłącznie do mnie. Poruszało sprawy, które plątały się na dnie mojego serca; nagle zostały przywołane i jakby... Nareszcie rozwiane. Czułam ulgę i zachwyt jednocześnie. Całą Mszę modliłam się gorąco. Po wyjściu stamtąd poczułam wielką radość, dlatego, że w sercu mam Boga. 
        Dopiero, może z 2 lata temu uświadomiłam sobie czym tak naprawdę w naszym życiu jest Msza Święta, prawdziwa, szczera modlitwa oraz dziękczynienie. Nie zapomnę tu również o przyjmowaniu Boga do serca w postaci Hostii. Kiedyś czytając modlitewnik w pamięć zapadło mi to, o to stwierdzenie: "Żyj tak jakbyś miał umrzeć jutro. Nie wiesz, czy dożyjesz jutra. Wszystko leży w rękach Boga. Sam niczego nie jesteś w stanie zrobić. Całe swoje życie, uczynki, myśli, a nawet upadki i grzechy zawierz Stwórcy, bo tylko wtedy będziesz bezpiecznym. Na wieki, wieków...". Od tamtej pory naprawdę dużo czytałam. Z każdą nową informacją zrozumiałam jak moje życie wcześniej wyglądało, jaki miało sens. Z punktu wiary - sensu nie miało. Chyba jako dziecko nie wiele na ten temat wiedziałam. Moja rodzina jest katolicka, ale z umiarem. Nigdy nie byliśmy zmuszani do, np. wyrzeczeń i postu. Każdy ma swoje własne serce i sumienie. Samemu trzeba w nich zrobić należyty porządek...
        Kiedy tak leżałam rozmyślając nad tym, po co zostałam stworzona oraz jak malutka jestem w tym świecie usłyszałam za drzwiami kroki i rozmowy. Chwilę potem - ku mojemu zdziwieniu - zobaczyłam moich dziadków oraz rodziców. A nawet młodszego, blond brata - Briana. Wszyscy dopadli do mnie całując oraz ściskając. Nie obyło się również bez prezentów. Jak ja kocham moich bliskich. Najpierw, jak z każdym, rozmawiałam z nimi na temat mojego zdrowia, samopoczucia itd. W końcu jednak moja mama zażądała tego o co prosiła wcześniej, czyli o prawdziwą wersję wydarzeń. Fantastycznie! Zupełnie wyszło mi to z głowy. Z Alice nie rozmawiałam, a na pewno to od niej wszyscy już słyszeli całą prawdę, bądź jakieś kłamstwo. I co miałam im powiedzieć? Wyjdzie na to, że obie kłamiemy. A może udać amnezję? Nie, to raczej nie byłby zbyt dobry pomysł. Wzięłam głęboki wdech i wszystko wyrzuciłam z siebie...
        Myślałam, że ich oburzenie się nie skończy. Debatowali nad tym wszystkim wykluczając mnie z rozmowy. W sumie to ich rozumiałam, bo przez tego gościa mogłam zginąć i mieli stuprocentową rację, by się złościć. 
        Posiedzieli może z godzinę, półtorej, a potem musieli się zbierać. Kiedy pożegnałam się z nimi mama powiedziała, że chwilę zostanie, żeby ze mną porozmawiać. Bez protestów udali się do wyjścia, a kiedy wyszli rodzicielka przysiadła obok. Powiedziała, że jestem dzielna. Ucieszyła się, że byłam z nimi szczera. W sumie to kamień spał mi z serca, że trafiłam z sedno.
- Mam ogromną nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu Cię wypiszą.
 Ach, pewnie nasza rozmowa zejdzie na tory szkolne. 
- Ja też, tym bardziej, że czuję się już dużo lepiej.
 Mama uśmiechnęła się.
- Widać to po Tobie. Ale chyba wiesz o co chcę zapytać.
 Pokiwałam głową.
- Nie martw się. Nie będę robić protestów. Za dużo nadrabiania, a poza tym stęskniłam się za Adaminą.
 Mama parsknęła śmiechem. Adamina to wredna, krzykliwa nauczycielka matmy, która chyba pomyliła swoje powołanie. Jak dla mnie mogłaby pracować przy robotach drogowych lub młocie pneumatycznym, a nawet w męskim wojsku. Tam mogłaby zarządzać dyscypliną. 
- W takim razie będę zmuszona jej to przekazać.
 Z przyzwyczajenia chciałam złapać poduszkę i wycelować w mamę, ale nie miałam niczego takiego pod ręką. Jedynie pod głową. Mama się roześmiała.
- Wpadnę tu jeszcze. 
 Pocałowała mnie w czoło.
- Dzięki mamo.
 Mama zmarszczyła brwi.
- Ale za co?
- No wiesz. Za całokształt. Kocham Cię.
- Ja Ciebie też.
- Bardzo się cieszę, że odwzajemniasz moje uczucia.
- Nie mogłabym ich nie odwzajemniać. Jesteś na to zbyt słodka.
 Zaśmiałam się.
- Pamiętaj, że mam 17 lat, a nie 5.
- Dobrze o tym wiem, moja mała Księżniczko.
 Przewróciłam oczami.
- Czy wy mamy, dacie nam w końcu dorosnąć.
 Mama energicznie potrząsnęła głową, co miało oznaczać "Nie".



        Kiedy sobie poszli postanowiłam wstać z łóżka. Tyle czasu w nim spędzałam, że naprawdę niedobrze mi się robiło na myśl, że mam tam siedzieć jeszcze dłuuuugi czas. Albo i bardzo krótki. Się okaże. 
        Wstając musiałam uważać na lewą rękę, która była w gipsie (byłam wdzięczna, że złamana jest jednak lewa ze względu na moją praworęczność). Nie było, aż tak trudno. Bez większych komplikacji udało mi się stanąć na nogach. Przeciągnęłam się (w miarę możliwości), włożyłam szlafrok w deseń w serduszka, a na nogi wsunęłam włochate kapcie. Podeszłam do okna. Pogoda nadal była piękna, drzewa prawie niewidocznie kołysały się. Otworzyłam okno. Ptaki śpiewały, chmury przewijały się po niebie, a ja nuciłam pod nosem. W dole ujrzałam mnóstwo ludzi - w odświętnych strojach, na spacerze, uśmiechniętych, cieszących się pogodą. Pozazdrościłam im trochę tej ciepłoty, tego, że mogą się nią cieszyć i nie muszą leżeć w szpitalu. Ale cierp ciało jakżeś chciało... Ratować Alice. Wychyliłam się bardziej, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Chryste! Pacjentka chce nam wyskoczyć przez okno! - Ktoś krzyknął tak głośno, że podskoczyłam przerażona i prawie bym to uczyniła. 
 Odwróciłam się, trzymając za serce.
- Człowieku, chcesz mnie... - Urwałam w pół słowa. Do sali wszedł nie kto inny jak lekarz. I to jaki lekarz! Był góra kilka lat starszy ode mnie, wysoki i bardzo przystojny. Zaparło mi dech w piersi. Miał orzechowe oczy, piękną, kremową cerę i zmierzwione, brązowe włosy. Uśmiechał się promiennie. Muszę przyznać, że na tego typu facetów miękną mi kolana. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że pan...
 Uniósł dłoń.
- Mów mi Josh. 
Uśmiechnęłam się. 
- OK. Jestem Nancy.
- Piękne imię. - Odwzajemnił uśmiech, a właściwie, to wcale nie przestał się uśmiechać. Wskazał na okno. - Mogłabyś je zamknąć, albo uchylić, bo w szpitalu nie mamy sprzętu typu bungee, do extremalnych wyczynów pacjentów.    
- Och. Jasne. - Zamknęłam okno i zapytałam. - O co chodzi?
 Mężczyzna podszedł do tablicy przywieszonej do łóżka i zaczął ją oglądać.
- Kiedy Cię tu przywieźli zostałaś mi przydzielona. Jesteś pod moją lekarską opieką. - Kiedy mówił głos miał czysty i głęboki. Zastanowiłam się czy może śpiewa... - Badałem Cię kiedy zostałaś tu przywieziona. Dobrze wiesz, że nie było najlepiej. - Wstał i popatrzył mi prosto w oczy. - Musimy dbać o Ciebie. A jak Twoja ręka?
 Potrzebowałam kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie co powiedział.     
 Zachowywałam się co najmniej dziwnie. Nancy, ogarnij się!
- Ręka? Ach, ręka jak to ręka. - Uśmiechnęłam się. Miałam ochotę strzelić sobie w twarz. - Ciągle boli. - Poprawiłam się. 
 Miał współczującą minę.
- Do wesela się zagoi. - Puścił mi oczko. Teraz jego spojrzenie miało inny wyraz. - A teraz rozbieraj się i kładź, natychmiast.
 Wybałuszyłam na niego oczy.
- Słucham? - Wykrztusiłam.
 Widząc moją minę, chyba domyślił się jak to musiało zabrzmieć i zaśmiał się.
- Ta dzisiejsza młodzież! Przecież nie o to mi chodziło! Muszę Cię zbadać, a tego z reguły pod oknem się nie robi.
 "Ale na łóżku tak." Dodałam w myślach, nawiązując do jego poprzedniej wypowiedzi.
- Już się bałam. - Udałam przerażenie.
- A wyglądałaś zupełnie inaczej... - Odchrząknął. Miał ochotę się przekomarzać, proszę bardzo.
 Podeszłam do łóżka. 
- Jeśli tak badasz wszystkie pacjentki... - Dodałam pod nosem.
- Mówiłaś coś.
- Nie. Musiałeś się przesłyszeć.
 Z kieszeni fartucha wyciągnął stetoskop. 
 Popatrzyłam na niego. Z bliska wydawał się piękny niczym anioł. Zrzuciłam
szlafrok, kapcie. Byłam w błękitnych bawełnianych spodenkach i koszulce.                   Patrzył na mnie, jakby czegoś wyczekując.
- Co? Koszulkę też mam zdjąć? Czyli na serio mówiłeś to o rozebraniu?
 Spuścił głowę, śmiejąc się.
- Proszę, nie utrudniaj mi tego. 
 Patrzyłam dalej.
- Tak, zdejmij koszulkę.
 No dobra. Sama się wkopałam.
- Z natury jestem wstydliwa.
- Muszę Cię zbadać.
 Nie dawał za wygraną. "Boże, dlaczego nie mogłam trafić do normalnego lekarza, a najlepiej kobiety! Karzesz mnie takim ciachem?!"
- No dobra... Ale odwróć się.
 Z teatralnym westchnięciem, obrócił się, a ja zrzuciłam koszulkę, by szybko się nią zakryć. Z przodu. 
- Już jestem gotowa.
 Josh założył słuchawki na uszy, a koniec stetoskopu przytknął do mojej klatki piersiowej.
- Oddychaj głęboko.
 Skupiłam się i postarałam oddychać w miarę normalnie. Co łatwe nie było. Jego dotyk był elektryzujący. Aż przeszły mnie ciarki.
- Teraz plecy. 
 Obróciłam się. Powtórzyłam czynność.
- Bardzo ładnie. Oddychasz prawidłowo.
- Yupi. Mogę założyć koszulkę?
 Prychnął.
- Czy ty, aż tak bardzo się mnie brzydzisz?
 Popatrzyłam na niego z politowaniem. 
- Daj spokój. Mogę?
 Pokiwał głową, odwracając się. 
 Zaczekałam chwilę. 
 A jednak się spojrzał.
- Hej! Nie oszukuj! - Zaśmiałam się. Czułam się jak w przedszkolu. Tylko, że wtedy nie wstydziłabym się. Nie miałabym nawet czego. A tu... No cóż.
 Josh wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. On jest zbyt idealny.
 Mało brakowało, a koszulka sama wyśliznęła by się z moich rąk. Ścisnęłam ją mocno. 
 Ponowie się odwrócił, tym razem dając mi czas na włożenie koszulki.
- Czy już...
- Tak. 
 Josh wykonał jeszcze kilka badań jak obejrzenie mojego gardła, złamanej ręki, sprawdzał jak moje oczy reagują na światło, a potem wszystko zapisywał.
- Muszę powiedzieć, że jest naprawdę świetnie. Prawie jesteś zdrowa.
 Pokręciłam głową.
- Co ma niby znaczyć to "prawie".
 Uśmiechnął się zawadiacko.
- Szybko Cię stąd nie wypuszczę.
 Trochę dziwne, bo zabrzmiało mi to dwuznacznie. Poczułam dziwne ciepło.
- Jasne, że wypuścisz. A jak nie, to znajdę bungee. - Skrzyżowałam ramiona na piersi.
 Zaśmiał się. 
 Nagle jego wzrok powędrował na podłogę.
 - Ojej, co to? - Zapytał podekscytowany.
 W pierwszej chwili wydawało mi się jak gdyby ujrzał na tej podłodze coś fascynującego, a zarazem słodkiego typu: mały szczeniaczek. Ale okazało się, że przygląda się moim szkicom.
- To są moje rysunki, wykonane wczoraj.
- Mogę obejrzeć?
- Jasne. 
 Sięgnął dłonią po nie, przysiadł obok mnie i otworzył szkicownik. Jego ciemne oczy jeszcze bardziej przepełniły się wesołością.
- Interesujesz się rysunkiem?
 Przytaknęłam.
- Od dziecka.
 Zaśmiał się.
- W takim razie mamy więcej wspólnego niż mi się wydawało.



wtorek, 26 czerwca 2012



Chapter #5


        Dopiero po kilku godzinach spędzonych w szpitalu odczułam realne skutki swojej głupoty. Gardło rozbolało mnie na tyle, że nie byłam w stanie nic powiedzieć. Ręka kompletnie mi zdrętwiała, lecz była nastawiona i włożona w gips, a wszelkie zadrapania i rany otwarte powoli się goiły. Chyba zaczynałam zdrowieć. Jedyna pocieszająca mnie w tej chwili myśl.
        Diana okazała się osobą przesympatyczną i wiedziałam, że skądś ją znam. To córka znajomej mojej mamy, która była lekarzem. Diana była ode mnie o 6 lat starsza i od ukończenia pełnoletności wyjechała; nasz kontakt był zerwany. Jakieś 3 miesiące temu wróciła i postanowiła zostać tu na stałe. Kiedy byłam mała robiła ze mną zamki z piasku w moim ogrodzie, razem pływałyśmy w kolorowym brodziku urządzając tam zawody olimpijskie, ale najlepiej zapamiętałam wspólne odwiedziny u jej dziadków - częstowali nas wówczas chlebem swojej roboty, dżemem i kakaem. Jej babcia przyrządzała posiłek,  a dziadek opowiadał różne zwariowane historie i niesamowite bajeczki. Dla mnie był to zupełnie inny świat... Miło było powspominać z Dianą ten beztroski czas. 

Sprawa, o którą mi chodziło malowała się tak: Wtajemniczyłam Dianę w szczegóły swojej wyprawy za Alice, całej walki i finału, a na koniec poprosiłam ją by zadzwoniła na policję w moim imieniu. Uczyniła to dość niedawno, bo wcześniej miała pełne ręce roboty, a na komisariat i tak nie łatwo było się dodzwonić. 
Póki co nie pozotało mi nic innego jak czekać. Gliniarze w naszym mieście nie specjalnie lubili brudzić sobie rączek jakąkolwiek robotą.
        Nagle ogarnęło mnie zmęczenie. 
        Po chwili zapadłam w głęboki sen.




W sali było pusto i jakoś tak cicho. Słyszałam tylko mój urywany oddech. Moja miejscówka położona była dość wysoko; na 8 piętrze budynku. Widziałam stąd jedynie niebo i chmury, które teraz oświetlone były przez wschodzące słońce. Obudziłam się wyjątkowo wcześnie, lecz byłam wypoczęta i nieodczuwałam dalszej chęci na sen. 
Dla odmiany nie miałam co ze sobą zrobić.
Wczoraj wieczorem Diana przyniosła mi moje rzeczy i jeszcze kilka innych, jak jedzenie, picie...
        Telefon leżał obok na niewielkiej, bukowej szufladce. Powoli po niego sięgnęłam. Było przed szóstą. Nie zamierzałam dzwonić do nikogo o tej porze; jeszcze nie odeszłam od zmysłów. Ale obliczyłam sobie, że moja mama dziś idzie na cały dzień do pracy, poza tym na ekranie miałam kilka nieodebranych połączeń i wiadomości. Chyba powinnam z nią porozmawiać...
         


        


        Mama wtargnęła do mnie przed ósmą. Miała zaróżowione policzki i jak zwykle uśmiechała się jak do małego dziecka - słodkim, mamuńkowym uśmieszkiem...
- Hej mamo! - Ucieszyłam się. 
- Jak mi żyjesz kochanie? - Zapytała odgarniając mi włosy z czoła.
- Jest dobrze. Kości się sklepiają. Siadaj. - Wskazałam na łóżko.
Mama zaśmiała się, poprawiła mi pościel i przysiadła na skraju materacu. Miała na sobie - jej ulubiony ze wszystkich szpitalnych strojów - jasno zielony fartuch. Niedługie włosy spuściła luźno wzdłuż ramion. Jeśli chodzi o twarze, włosy i korpusy byłyśmy niemal jak siostry. Mama w dłoni trzymała torbę.
- Omal bym zapomniała. Proszę. - Wręczyła mi ją. 
- A cóż to takiego... - Zajrzałam tam. W środku znajdowała się książka autorstwa amerykańskiej pisarki, którą niedawno zaczęłam czytać, mój szkicownik, pastele i mp4. Oraz kilka owoców. Wyrwał mi się jęk zachwytu. - Mamuś, ty wiesz jak człowiekowi poprawić humor. Dzięki.
Mama uśmiechnęła się.
- Oj Nancy, Nancy. Coś ty ze sobą zrobiła? - Zapytała kręcąc przy tym głową z dezaprobatą. 
Westchnęłam.
- Długo by opowiadać...
- Dziecko ja nie mam zbyt wiele czasu. Robota tam na mnie czeka!
- OK. Postaram się streścić. 
Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie przemyślałam tego co chcę mamie powiedzieć. Odchrząknęłam.
- No wiesz. Pojechałam za Alice do... Em... Do jej kolegi. I przed jego domem nie było dzwonka... I żeby się tam dostać to musiałam... Musiałam... Wejść na motor i zapukać do okna jego pokoju. - Przecież część tego co plotłam (a plotłam bez ładu i składu i założę się, że mama już przy drugim słowie zorientowała się, że staram się ją okłamać) była prawdą. - A potem niefortunnie z tej maszyny spadłam i... zemdlałam. A potem obudziłam się w szpitalu... - Kiedy skończyłam policzki zapiekły mnie soczystym rumieńcem. Mama cały czas patrzyła mi głęboko w oczy i udawała, że uważnie słucha. Albo naprawdę słuchała. Wolę nie znać jej myśli na ten temat...
- Ach. A ręka została złamana podczas upadku tak? No w to mogę uwierzyć, ale te rany i zadrapania? Może to ten kolega Alice Ci zafundował kiedy zobaczył stan swojego pojazdu? Nancy nie wciskaj mi tu kitu. - Mama skrzyżowała ramiona na piersi. Zaśmiałam się, ale jej wcale do śmiechu nie było. Mierzyła mnie wzrokiem. - Nie okłamuj mnie. Jestem Twoją matką.
- Dlaczego sądzisz, że Cię okłamuję? - Pisnęłam. Sama siebie zdradzałam.
Mama przewróciła oczami.
- Bo obie dobrze o tym wiemy. Ja wiem kiedy kłamiesz. Wiesz, gdy wiem, że kłamiesz. Masz to wypisane na twarzy, a poza tym Alice mówiła mi co innego.
 No dobra.
- A co takiego Ci mówiła?
- Liczę na to, że to ja usłyszę to od Ciebie.
Ciszę jaka między nami zapadła przerwał donośny dzwonek telefonu mojej mamy. To była jej oddziałowa. Mama musiała wracać.
- Nancy, zajrzę do Ciebie później. Zastanów się czy stać Cię na szczerość. Prędzej czy później i tak dowiem się prawdy. Przemyśl to sobie.
- Jasne. - Mama pocałowała mnie w czoło.
- Na razie. - Cicho przymknęła drzwi i wyszła.
To dałam ciała...


      


        Leżałam i myślałam o tym co można robić rano w sobotę w szpitalu. Opcja pierwsza: leżeć i nudzić się. Opcja druga: czytać, rysować, słuchać muzyki. Opcja trzecia: Wrzucić kilka monet i pooglądać telewizyjne pierdoły. Opcja czwarta: zadzwonić do kogoś. Prawie dochodziło południe. Wcześniej jadłam śniadanie i jabłko, a potem zdrzemnęłam się. Teraz nie miałam do kogo się odezwać. Diana miała wolne, Alice muszę dać odpocząć (pewnie już wszyscy i tak wiedzą, że leżę w szpitalu, jakby na potwierdzenie moich myśli dostałam esa od cioci), mama jest pewnie zajęta, poza tym nadal nie wiedziałam co mam jej powiedzieć... Sobota. Nie wiem czy jest sens niepokoić kogoś. Moja rodzina pewnie jest zajęta i nie chce mnie nachodzić. Więc pozostaje mi nudzić się śmiertelnie. Zrezygnowana głośno westchnęłam i wtuliłam się w poduszkę. Gapiłam się w sufit oceniając jego barwę (biały), wzorki (biały), odcień (biały) i całą (białą) resztę. Wtem usłyszałam miarowe pukanie do drzwi. Wzdrygnęłam się i wykrztusiłam:
- Proszę.
Drzwi się uchyliły. Do sali, z współczującą miną, weszła... Moja przyjaciółka Ever.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że przyszłaś! - Powiedziałam uradowana. Eve uścisnęła mnie.
- Nie przychodziłam wcześniej, bo pewnie chciałaś sobie odpocząć. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
- Co ty wygadujesz. Stęskniłam się. 
Ever z uśmiechem wręczyła mi ozdobną torebkę.
- To dla Ciebie. Na polepszenie samopoczucia i kto wie... Może również zdrowia?
- Nie trzeba było. Ale dziękuję Ci. Ciekawe co to takiego? - Opakowanie zawierało ogromne... Toffifee!
- O matko! Moje ulubione! Skąd wiedziałaś?
- Przecież od dziecka to kochasz, a poza tym jesteśmy symbiozą nie pamiętasz? Jak mogłabym takich rzeczy nie wiedzieć?
Zachichotałam.
- Też prawda. Ale nie będę mogła Cię tym poczęstować.
- A dlaczego nie?
- No wiesz, mogłaś wziąć ze sobą coś z białą czekoladą...
- No nie! Dostała i jeszcze wybrzydza? Oddawaj mi to!
- Nie! - Zaprotestowałam. Niskim głosem dodałam: - Nikomu tego nie oddam...
Ever zaśmiała się widząc moją minę.
- Mogę? - Zapytała wskazując na łóżko obok.
- Chyba tak. Na razie nikt tu nie leży. 
Ever zrzuciła klapki ze stóp, wygładziła pastelową sukienkę, którą włożyła i przeczesała dłońmi włosy. 
- Śliczna ta sukienka, wiesz? I bardzo dobrze w niej wyglądasz.
Eve uśmiechnęła się.
- Dzięki. Zanim ją włożyłam zrobiłam rundkę rowerem wokół domu.
Przewróciłam oczami.
- Pozostawię to bez komentarza.
- Lepiej powiedz jak się czujesz? I co do... Ci odbiło mała?
- Alice Ci nie powiedziała?
Westchnęła.
- Bardzo ogólnie. 
- Jasne. A więc...
Przedstawiłam jej całą wersję wydarzeń, bez żadnych ogródek, bo komu, jak komu Ever mogłam zaufać. Kilka razy przerwała mi komentując lub o coś pytając. Poza tym słuchała uważnie... Z niedowierzaniem. 
- A to dupek. - Warknęła na koniec. Ta, zdecydowanie jesteśmy symbiozą. - Nancy, ale zdajesz sobie sprawę, że było to bardzo niebezpieczne. Nie daj Boże, ale mogłaś zginąć i dobrze o tym wiesz! Czemu nie zadzwoniłaś po mnie, hm? 
- To była decyzja podjęta na gorąco. Nie miałam czasu. A poza tym nie chciałam, żeby oprócz mnie jeszcze komuś coś się stało...
Eve dotknęła mojej dłoni. W przeciwieństwie do mojej jej dłoń była zimna jak lód. Ale to o niej lepiej świadczy.
- Czy ty zawsze musisz być bohaterem?
- Ekhem.
- Wróć: Bohaterką. 
Przytaknęłam.
- Nie zrozum mnie źle. To dobrze, że o wszystkich dokoła się martwisz, pomagasz i zawsze jesteś do dyspozycji. Doceniam to. Wszyscy to doceniamy i jesteśmy z Ciebie dumni. Chodzi mi o to, że w poważniejszych sprawach nie powinnaś działać sama. To naprawdę nie jest dobry pomysł. - Wskazała na moje ciało. - Następnym razem po prostu poproś kogoś o wsparcie, wezwij posiłki czy coś... Na przykład mnie? 
- A co? Masz chrapkę na zostanie bohaterką?
Ever opuściła ramiona.
- O niczym innym nie marzę.
Ale miała rację. Byłam w gorącej wodzie kąpana... Podniosłam dwa złączone palce do góry.
- Ja Nancy, obiecuję od tego momentu, że w przyszłości będę rozważną i spokojną w podejmowaniu bohaterskich decyzji.
Obie parsknęłyśmy śmiechem.
Ever spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia.
- Nancy, będę lecieć. Rodzice chcą bym im wypieliła cebulę w ogrodzie.
- Ouuu. Wiesz, że bym pomogła, ale na dzień dzisiejszy mam tak jakby jedną rękę i nie teges resztę ciała więc... Życzyć Ci jedynie mogę powodzenia.
Eve pozbierała swoje rzeczy. 
- Dzięki. Przyda się.
Położyła mi dłoń na ramieniu.  
- Zdrowiej mi! I jak przyjdę znowu to mam nadzieję, że sobie pospacerujemy. 
Zdziwiłam się.
- Nie możesz tak ciągle leżeć. Zdrętwiejesz, albo obrośniesz tłuszczem.
Głową wskazałam na prezent od niej.
- I to ma mi niby pomóc w odchudzeniu się tak?
Ever pokiwała głową. 
- To ja spadam. - Przesłała mi w powietrzu buziaka i wyszła.
- Pa!
Było mi miło, że mam, takie kochane przyjaciółki i tyle bliskich osób, które się mną interesują. W takim dobrym nastroju pozostałam do końca dnia, rysując karykatury każdego z osobna. Potem im to wręczę. Kiedy tylko wyjdę ze szpitala. Moje pastele tak jakby same kreśliły kształty na papierze. Ja myślami ciągle wybiegałam na przód. Nagle sobie uświadomiłam w jakim stanie się znajduję. Leżę sobie w szpitalu. Ze złamaną ręką, ranami itd. a w poniedziałek  istnieje coś takiego jak liceum i nie ma zmiłuj się. Ratunku!





 


niedziela, 24 czerwca 2012


Chapter #4

Czułam się bezbronna, słaba i poniżona. Wydawało mi się, że dryfuję po bezdrożach, a z każdą chwilą zagłębiam się w wszechobecną czerń coraz bardziej i bardziej... Wiedziałam, że to mój koniec, ale postanowiłam w to nie wnikać. Ważne, żeby się stamtąd wydostać. Ale niby jak, skoro nie miałam zielonego pojęcia, gdzie jestem? Jeśli gdziekolwiek byłam. Nie czułam nic. Tylko pustkę. Z każdą chwilą zbierało mi się na płacz. I co teraz? Zostałam skazana na takie coś? Już na zawsze? Myślałam, że jeśli się odchodzi to człowiek zostaje gdzieś wysłany. Dalej. Zadowoliło by mnie nawet jakieś durne światełko (naoglądałam się za dużo filmów tego typu)... A tu nic. I to mnie dobijało. Nie widziałam niczego, niczego nie czułam, ale zaraz... Czy to śpiew? Nagle nade mną zaczął roztaczać się anielski głos i poczułam drgawki. Tak! Ciemność blakła; robiła się szarawa, a potem coraz jaśniejsza i wyraźniejsza. Co mnie teraz czeka? Nagły, rozrywający ból przeszył mi głowę i całe ciało. Chciałam krzyczeć, a nie mogłam. Ciemność powtórnie wróciła...


*
Po serii krztuszeń i jęków udało mi się powstrzymać ból. Chyba zniknął bezpowrotnie, a po nim odczułam coś dziwnego. Tak jakbym znów odzyskała swoje ciało i czucie. Niemniej jednak to mnie nie pocieszyło. Wcale, a wcale. Bo ból wrócił z powrotem ze zdwojoną siłą. Znienacka poczułam dotyk. Czyjś dotyk. Wzdrygnęłam się i mimowolnie, przerażona, rozchyliłam powieki. Obraz był rozmazany i bardzo jasny; potrzebowałam kilku sekund, aby oprzytomnieć i uświadomić sobie co jest grane. Po pierwsze poczułam niesłychaną ulgę, ponieważ byłam stuprocentowo pewna, że żyję i to sprawiło, że mimo bólu, który teraz odczuwałam zaczęłam się uśmiechać sama do siebie. Co prawda z wysiłkiem. Po drugie dotyk, który tak mnie przeraził okazał się należeć do... 
- Alice! - Wyszeptałam. Chciałam powiedzieć to głośniej, ale coś blokowało mi gardło. Zebrało mi się na płacz.
Przyjaciółka gładziła moje potargane włosy i trzymała za dłoń. Jej twarz momentalnie zmieniła wyraz: z zasmuconej, przez szczęśliwą i cierpiącą. Nie odpowiedziała nic. Wiedziałam jak się męczy. Z wysiłkiem się uśmiechnęła, ale po kilku sekundach zamrugała i wybuchnęła spazmatycznym szlochem.
- Nancy... Tak mi głupio! Jak ja... - Nie dokończyła tylko położyła głowę na moim brzuchu.
- Przecież żyję. Nie ma co rozpaczać. A poza tym moczysz mi pościel!
Alice natychmiast podniosła głowę. 
- Przepraszam. - Potarła nos, po czym obie w tym samym momencie roześmiałyśmy się. Po czym ja zakasłałam. 
- Och, jak ja za tym tęskniłam. - Westchnęłam cicho i rozejrzałam się dookoła. - Gdzie ja tak właściwie jestem?
- W szpitalu. Nie poznajesz? 
"No tak". Pomyślałam. I przeraziłam się nagle. Uświadomiłam sobie, że znajduję się w szpitalu, w którym pracuje moja mama. Niedobrze. Ten oddział (jak i również kilka innych; w tym noworodki, gdzie urzędowała moja mama) był odnowiony i aż miło było na nim leżeć. Łóżko było przyjemnie wygodne, ściany wymalowane w różne odcienie zieleni i błękitu, a podłoga była wyłożona miękką matą w kolorowe wzorki. To miejsce nie napawało mnie niepokojem. Po prostu wyciszało. Byłam tam tylko ja, Alice i dwa wolne łóżka z obu stron. Niepokojem napawało mnie to, że...
- Czy ona już wie? 
Alice pokiwała głową na tak i na nie.
- Nie rozumiem.
- Ale o kim mówisz? - Spytała.
- O mojej mamie! 
Alice klepnęła się w czoło.
- Nie będę owijać w bawełnę. Nie zna wszystkich szczegółów, ale z rozmowy przez telefon wywnioskowałam, że jest na Ciebie naprawdę zła. A to nie wróży nic dobrego...
Poczułam się naprawdę skołowana.
- Ok. Może opowiesz mi wszystko od początku. 
- Tzn odkąd?
- Pamiętam, że pokłóciłyśmy się i pojechałam Cię szukać... Tylko po co? - 
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nic nie pamiętam. Boże. - A teraz poobijana i połamana leżę w szpitalu. Co do cholery...
- Nancy. Tylko spokojnie. Musisz dużo odpoczywać. A teraz do rzeczy. - Alice zdjęła z ramion kurtkę i zobaczyłam jak wiele zadrapań ma na ramionach, rękach, dłoniach, a nawet dekolcie... Skąd one się tam wzięły?
- O Boże! - Przerażona zakryłam dłonią usta. - Co Ci się stało?
- A to. - Wskazała na rany. - To nic. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko pozamiatane. A dasz mi zacząć?
Oniemiała pokiwałam głową. 
- Tylko spokojnie. Na wstępie powiem Ci, że Filip jest załatwiony.
Co? Jaki Filip? O kim ona mówi? Po chwili przypomniałam sobie. Ten cholerny dupek. Jak to mogło się stać? Nagle bardzo rozbolała mnie głowa.
- Przecież on mógł nas obie zabić! - Pisnęłam. - Jak Ci się udało... No wiesz... - Nie wiedziałam jak to ubrać w słowa. Wszystko widziałam, jak przez mgłę. - Kiedy z nim walczyłam ty wcale się nie poruszałaś. Zupełnie tak jakbyś była pod jego kontrolą. Niczym w transie. - Zrobiłam pauzę, bo nie najlepiej się czułam, a mówienie dłuższych zdań tylko pogarszało sprawę. 
- Pozwól, że wszystko Ci wyjaśnię. - Alice odchrząknęła. - Wysnułam pewne wnioski. W dniu w którym się pokłóciłyśmy Filip dał mi pewien naszyjnik, o odcieniu mocnego turkusu. Zapewnił, że to amulet, który przyniesie nam szczęście, wieczną miłość i bla, bla, bla! Dupek. - Uśmiechnęłam się. Nareszcie zaczęła gadać od rzeczy. - Uległam jego urokowi i przyjęłam prezent. Gdy tylko go włożyłam poczułam okropny ból, który przeniknął moją czaszkę. Ugięły się pode mną kolana. Próbowałam to zdjąć, ale Filip syczał mi do ucha, bym tego nie robiła. Zupełnie tak jakby rzucił na mnie urok! Resztę pamiętam tak jak ty - przez mgłę. Mówił mi różne rzeczy, wydawał polecenia, a ja niczym sługus je wykonywałam! Uwierzysz w to?
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- Wiesz, że to co mówisz brzmi jak czarna magia, nie? - Szepnęłam.
Alice przytaknęła.
- Niby tak, ale jak to racjonalnie wyjaśnić? Widziałaś jak się zachowuję! To on kazał mi się z tobą pokłócić. Znasz mnie. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła bliskiej osobie! A potem cała reszta. Kazał mi się świetnie bawić i zapewniał, że dzisiejsza noc będzie uwieńczeniem naszego "związku". Chorego związku... A ja jak jakaś głupia dałam się wciągnąć w ten cały syf, przez który o mało co nie zginęłyśmy. On jest psychopatą. Gdyby nie ty jak nic zginęłabym. Do końca moich dni mam u Ciebie dług wdzięczności. Nie wierzę w to wszystko, nie wierzę...
Wsłuchiwałam się w to z szeroko otwartymi oczami. To co mówiła, może i było wyciągnięte rodem z jakiejś powieści science fiction, ale w pewien sposób do mnie przemawiało.
- A potem przez głowę przeleciał mi Twój rozdzierający duszę krzyk i jakaś przytomna część mnie uwolniła się od uroku. Tak na mnie działasz. Takie jesteśmy sobie bliskie. Potrzebowałam kilku sekund, żeby uświadomić sobie co się dzieje. Widziałam Ciebie zsuwającą się po ścianie i tego bydlaka z tasakiem w ręku. Miałam szczęście, że jestem szybka niczym gepard. Jednym zwinnym ruchem powaliłam go na ziemię w chwili, gdy podniósł nóż wysoko w górę, a on opadł na ziemię i niefortunnie uderzył się w głowę tracąc przy tym przytomność. Wtedy trochę zaoszczędziłam na czasie. Ty zemdlałaś, więc położyłam Cię w odpowiedniej pozycji, spróbowałam zatamować krwawienie, albo obudzić, lecz ostatecznie zadzwoniłam po karetkę.
Jej opowieść sprawiła, że leżałam tam jak wryta.
Łzy zapiekły mnie w oczach.
- Jak dobrze, że już wszystko dobrze. - Powiedziałam próbując się zaśmiać. Wizja nas obu leżących na cmentarzu nadal wywoływała u mnie dreszcze i mdłości. 
Alice uściskała mnie. 
- Dziękuję.
- Ja też Ci dziękuję... 
- Musisz odpocząć, Nancy. Źle wyglądasz.
- Wielki dzięki. - Prychnęłam. - Ale mam jeszcze parę pytań. Na przykład, co dalej stało się z Filipem?
- Nie mam pojęcia. To działo się tak szybko, że nawet nie miałam czasu na dzwonienie na policję. Po prostu został tam. Nieprzytomny.
Co mnie ucieszyło, a zarazem przeraziło. Bo mimo tego, że dostał za swoje to nadal był wolny i mógł robić to co mu się podoba.
- Nie zawracaj sobie nim głowy. - Machnęła ręką, widząc moją minę. - Dopóki nie poczujesz się lepiej. I będziesz głodna zemsty, jasne?
- Tak jest, pani porucznik. - Zasalutowałam ręką. Tą która nie była złamana. - A jak długo tu siedzisz, hm?
Alice ponownie machnęła dłonią.
- To nieistotne. Jestem Ci to winna.
Widziałam, że ma cienie pod oczami, skórę bledszą niż zwykle, usta suche, ciuchy i ciało również w nie najlepszym stanie...
- Wiesz, że jestem Ci wdzięczna za to, że tak długo przy mnie jesteś, ale musisz odpocząć. Obie musimy to zrobić. Alice, nie wyganiam Cię, ale idź do domu trochę się ogarnąć!
Zaśmiała się. Chyba odzyskała dobry humor.
Wtem do sali weszła młoda pielęgniarka.
- Twoja przyjaciółka ma rację.
- Jeszcze tu wrócę. Niebawem. - Cmoknęła mnie w czoło, wzięła kurtkę i ziewnęła. 
- Do zobaczenia. - Pomachałam jej.
- Na razie. - Alice posłała mi buziaka i wyszła z sali, cicho zamykając salowe drzwi. 
- I jak się masz? - Zapytała pielęgniarka sprawdzając rurkę od wenflonu.
- Nie najlepiej. - Przyznałam szczerze. Czułam się jak kotlet mielony. Jakby wszystkie moje komórki, tkanki, kości, narządy zostały doszczętnie zmielone i upchnięte w jedną kupę niby to przypominającą mięso, ale i tak było co najmniej dziwne i nieproporcjonalne. Westchnęłam. - Zawsze mogło być gorzej.
- Tak jest. Poprawić Ci poduszkę. - Uśmiechnęła się do mnie promiennie. Kogoś mi przypominając. 
- Poproszę. Sama nie dam sobie rady.
Pielęgniarka pomogła mi i z wysiłkiem usiadłam, a ona strzepała poduszkę.
- Już możesz.
Powoli opadłam na łóżko.
- Dzięki.
- Nie ma za co. A tak przy okazji to był heroiczny wyczyn z Twojej strony, Nancy.
Skąd ona znała moje imię? Ach, tak. Zostało przyczepione wraz z tablicą do mojego łóżka.
- Dziękuję pani.
- Proszę, mów mi Diana.
- OK. Dzięki Diana.
- Jestem do Twojej dyspozycji.
Uśmiechnęłam się.
- W takim razie, czy mogłabyś załatwić dla mnie pewną sprawę?