Chapter #5
Dopiero po kilku godzinach spędzonych w szpitalu odczułam realne skutki swojej głupoty. Gardło rozbolało mnie na tyle, że nie byłam w stanie nic powiedzieć. Ręka kompletnie mi zdrętwiała, lecz była nastawiona i włożona w gips, a wszelkie zadrapania i rany otwarte powoli się goiły. Chyba zaczynałam zdrowieć. Jedyna pocieszająca mnie w tej chwili myśl.
Diana okazała się osobą przesympatyczną i wiedziałam, że skądś ją znam. To córka znajomej mojej mamy, która była lekarzem. Diana była ode mnie o 6 lat starsza i od ukończenia pełnoletności wyjechała; nasz kontakt był zerwany. Jakieś 3 miesiące temu wróciła i postanowiła zostać tu na stałe. Kiedy byłam mała robiła ze mną zamki z piasku w moim ogrodzie, razem pływałyśmy w kolorowym brodziku urządzając tam zawody olimpijskie, ale najlepiej zapamiętałam wspólne odwiedziny u jej dziadków - częstowali nas wówczas chlebem swojej roboty, dżemem i kakaem. Jej babcia przyrządzała posiłek, a dziadek opowiadał różne zwariowane historie i niesamowite bajeczki. Dla mnie był to zupełnie inny świat... Miło było powspominać z Dianą ten beztroski czas.
Sprawa, o którą mi chodziło malowała się tak: Wtajemniczyłam Dianę w szczegóły swojej wyprawy za Alice, całej walki i finału, a na koniec poprosiłam ją by zadzwoniła na policję w moim imieniu. Uczyniła to dość niedawno, bo wcześniej miała pełne ręce roboty, a na komisariat i tak nie łatwo było się dodzwonić.
Póki co nie pozotało mi nic innego jak czekać. Gliniarze w naszym mieście nie specjalnie lubili brudzić sobie rączek jakąkolwiek robotą.
Nagle ogarnęło mnie zmęczenie.
Po chwili zapadłam w głęboki sen.
*
Dla odmiany nie miałam co ze sobą zrobić.
Wczoraj wieczorem Diana przyniosła mi moje rzeczy i jeszcze kilka innych, jak jedzenie, picie...
Telefon leżał obok na niewielkiej, bukowej szufladce. Powoli po niego sięgnęłam. Było przed szóstą. Nie zamierzałam dzwonić do nikogo o tej porze; jeszcze nie odeszłam od zmysłów. Ale obliczyłam sobie, że moja mama dziś idzie na cały dzień do pracy, poza tym na ekranie miałam kilka nieodebranych połączeń i wiadomości. Chyba powinnam z nią porozmawiać...
Mama wtargnęła do mnie przed ósmą. Miała zaróżowione policzki i jak zwykle uśmiechała się jak do małego dziecka - słodkim, mamuńkowym uśmieszkiem...
- Hej mamo! - Ucieszyłam się.
- Jak mi żyjesz kochanie? - Zapytała odgarniając mi włosy z czoła.
- Jest dobrze. Kości się sklepiają. Siadaj. - Wskazałam na łóżko.
Mama zaśmiała się, poprawiła mi pościel i przysiadła na skraju materacu. Miała na sobie - jej ulubiony ze wszystkich szpitalnych strojów - jasno zielony fartuch. Niedługie włosy spuściła luźno wzdłuż ramion. Jeśli chodzi o twarze, włosy i korpusy byłyśmy niemal jak siostry. Mama w dłoni trzymała torbę.
- Omal bym zapomniała. Proszę. - Wręczyła mi ją.
- A cóż to takiego... - Zajrzałam tam. W środku znajdowała się książka autorstwa amerykańskiej pisarki, którą niedawno zaczęłam czytać, mój szkicownik, pastele i mp4. Oraz kilka owoców. Wyrwał mi się jęk zachwytu. - Mamuś, ty wiesz jak człowiekowi poprawić humor. Dzięki.
Mama uśmiechnęła się.
- Oj Nancy, Nancy. Coś ty ze sobą zrobiła? - Zapytała kręcąc przy tym głową z dezaprobatą.
Westchnęłam.
- Długo by opowiadać...
- Dziecko ja nie mam zbyt wiele czasu. Robota tam na mnie czeka!
- OK. Postaram się streścić.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie przemyślałam tego co chcę mamie powiedzieć. Odchrząknęłam.
- No wiesz. Pojechałam za Alice do... Em... Do jej kolegi. I przed jego domem nie było dzwonka... I żeby się tam dostać to musiałam... Musiałam... Wejść na motor i zapukać do okna jego pokoju. - Przecież część tego co plotłam (a plotłam bez ładu i składu i założę się, że mama już przy drugim słowie zorientowała się, że staram się ją okłamać) była prawdą. - A potem niefortunnie z tej maszyny spadłam i... zemdlałam. A potem obudziłam się w szpitalu... - Kiedy skończyłam policzki zapiekły mnie soczystym rumieńcem. Mama cały czas patrzyła mi głęboko w oczy i udawała, że uważnie słucha. Albo naprawdę słuchała. Wolę nie znać jej myśli na ten temat...
- Ach. A ręka została złamana podczas upadku tak? No w to mogę uwierzyć, ale te rany i zadrapania? Może to ten kolega Alice Ci zafundował kiedy zobaczył stan swojego pojazdu? Nancy nie wciskaj mi tu kitu. - Mama skrzyżowała ramiona na piersi. Zaśmiałam się, ale jej wcale do śmiechu nie było. Mierzyła mnie wzrokiem. - Nie okłamuj mnie. Jestem Twoją matką.
- Dlaczego sądzisz, że Cię okłamuję? - Pisnęłam. Sama siebie zdradzałam.
Mama przewróciła oczami.
- Bo obie dobrze o tym wiemy. Ja wiem kiedy kłamiesz. Wiesz, gdy wiem, że kłamiesz. Masz to wypisane na twarzy, a poza tym Alice mówiła mi co innego.
No dobra.
- A co takiego Ci mówiła?
- Liczę na to, że to ja usłyszę to od Ciebie.
Ciszę jaka między nami zapadła przerwał donośny dzwonek telefonu mojej mamy. To była jej oddziałowa. Mama musiała wracać.
- Nancy, zajrzę do Ciebie później. Zastanów się czy stać Cię na szczerość. Prędzej czy później i tak dowiem się prawdy. Przemyśl to sobie.
- Jasne. - Mama pocałowała mnie w czoło.
- Na razie. - Cicho przymknęła drzwi i wyszła.
To dałam ciała...
Leżałam i myślałam o tym co można robić rano w sobotę w szpitalu. Opcja pierwsza: leżeć i nudzić się. Opcja druga: czytać, rysować, słuchać muzyki. Opcja trzecia: Wrzucić kilka monet i pooglądać telewizyjne pierdoły. Opcja czwarta: zadzwonić do kogoś. Prawie dochodziło południe. Wcześniej jadłam śniadanie i jabłko, a potem zdrzemnęłam się. Teraz nie miałam do kogo się odezwać. Diana miała wolne, Alice muszę dać odpocząć (pewnie już wszyscy i tak wiedzą, że leżę w szpitalu, jakby na potwierdzenie moich myśli dostałam esa od cioci), mama jest pewnie zajęta, poza tym nadal nie wiedziałam co mam jej powiedzieć... Sobota. Nie wiem czy jest sens niepokoić kogoś. Moja rodzina pewnie jest zajęta i nie chce mnie nachodzić. Więc pozostaje mi nudzić się śmiertelnie. Zrezygnowana głośno westchnęłam i wtuliłam się w poduszkę. Gapiłam się w sufit oceniając jego barwę (biały), wzorki (biały), odcień (biały) i całą (białą) resztę. Wtem usłyszałam miarowe pukanie do drzwi. Wzdrygnęłam się i wykrztusiłam:
- Proszę.
Drzwi się uchyliły. Do sali, z współczującą miną, weszła... Moja przyjaciółka Ever.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że przyszłaś! - Powiedziałam uradowana. Eve uścisnęła mnie.
- Nie przychodziłam wcześniej, bo pewnie chciałaś sobie odpocząć. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...
- Co ty wygadujesz. Stęskniłam się.
Ever z uśmiechem wręczyła mi ozdobną torebkę.
- To dla Ciebie. Na polepszenie samopoczucia i kto wie... Może również zdrowia?
- Nie trzeba było. Ale dziękuję Ci. Ciekawe co to takiego? - Opakowanie zawierało ogromne... Toffifee!
- O matko! Moje ulubione! Skąd wiedziałaś?
- Przecież od dziecka to kochasz, a poza tym jesteśmy symbiozą nie pamiętasz? Jak mogłabym takich rzeczy nie wiedzieć?
Zachichotałam.
- Też prawda. Ale nie będę mogła Cię tym poczęstować.
- A dlaczego nie?
- No wiesz, mogłaś wziąć ze sobą coś z białą czekoladą...
- No nie! Dostała i jeszcze wybrzydza? Oddawaj mi to!
- Nie! - Zaprotestowałam. Niskim głosem dodałam: - Nikomu tego nie oddam...
Ever zaśmiała się widząc moją minę.
- Mogę? - Zapytała wskazując na łóżko obok.
- Chyba tak. Na razie nikt tu nie leży.
Ever zrzuciła klapki ze stóp, wygładziła pastelową sukienkę, którą włożyła i przeczesała dłońmi włosy.
- Śliczna ta sukienka, wiesz? I bardzo dobrze w niej wyglądasz.
Eve uśmiechnęła się.
- Dzięki. Zanim ją włożyłam zrobiłam rundkę rowerem wokół domu.
Przewróciłam oczami.
- Pozostawię to bez komentarza.
- Lepiej powiedz jak się czujesz? I co do... Ci odbiło mała?
- Alice Ci nie powiedziała?
Westchnęła.
- Bardzo ogólnie.
- Jasne. A więc...
Przedstawiłam jej całą wersję wydarzeń, bez żadnych ogródek, bo komu, jak komu Ever mogłam zaufać. Kilka razy przerwała mi komentując lub o coś pytając. Poza tym słuchała uważnie... Z niedowierzaniem.
- A to dupek. - Warknęła na koniec. Ta, zdecydowanie jesteśmy symbiozą. - Nancy, ale zdajesz sobie sprawę, że było to bardzo niebezpieczne. Nie daj Boże, ale mogłaś zginąć i dobrze o tym wiesz! Czemu nie zadzwoniłaś po mnie, hm?
- To była decyzja podjęta na gorąco. Nie miałam czasu. A poza tym nie chciałam, żeby oprócz mnie jeszcze komuś coś się stało...
Eve dotknęła mojej dłoni. W przeciwieństwie do mojej jej dłoń była zimna jak lód. Ale to o niej lepiej świadczy.
- Czy ty zawsze musisz być bohaterem?
- Ekhem.
- Wróć: Bohaterką.
Przytaknęłam.
- Nie zrozum mnie źle. To dobrze, że o wszystkich dokoła się martwisz, pomagasz i zawsze jesteś do dyspozycji. Doceniam to. Wszyscy to doceniamy i jesteśmy z Ciebie dumni. Chodzi mi o to, że w poważniejszych sprawach nie powinnaś działać sama. To naprawdę nie jest dobry pomysł. - Wskazała na moje ciało. - Następnym razem po prostu poproś kogoś o wsparcie, wezwij posiłki czy coś... Na przykład mnie?
- A co? Masz chrapkę na zostanie bohaterką?
Ever opuściła ramiona.
- O niczym innym nie marzę.
Ale miała rację. Byłam w gorącej wodzie kąpana... Podniosłam dwa złączone palce do góry.
- Ja Nancy, obiecuję od tego momentu, że w przyszłości będę rozważną i spokojną w podejmowaniu bohaterskich decyzji.
Obie parsknęłyśmy śmiechem.
Ever spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia.
- Nancy, będę lecieć. Rodzice chcą bym im wypieliła cebulę w ogrodzie.
- Ouuu. Wiesz, że bym pomogła, ale na dzień dzisiejszy mam tak jakby jedną rękę i nie teges resztę ciała więc... Życzyć Ci jedynie mogę powodzenia.
Eve pozbierała swoje rzeczy.
- Dzięki. Przyda się.
Położyła mi dłoń na ramieniu.
- Zdrowiej mi! I jak przyjdę znowu to mam nadzieję, że sobie pospacerujemy.
Zdziwiłam się.
- Nie możesz tak ciągle leżeć. Zdrętwiejesz, albo obrośniesz tłuszczem.
Głową wskazałam na prezent od niej.
- I to ma mi niby pomóc w odchudzeniu się tak?
Ever pokiwała głową.
- To ja spadam. - Przesłała mi w powietrzu buziaka i wyszła.
- Pa!
Było mi miło, że mam, takie kochane przyjaciółki i tyle bliskich osób, które się mną interesują. W takim dobrym nastroju pozostałam do końca dnia, rysując karykatury każdego z osobna. Potem im to wręczę. Kiedy tylko wyjdę ze szpitala. Moje pastele tak jakby same kreśliły kształty na papierze. Ja myślami ciągle wybiegałam na przód. Nagle sobie uświadomiłam w jakim stanie się znajduję. Leżę sobie w szpitalu. Ze złamaną ręką, ranami itd. a w poniedziałek istnieje coś takiego jak liceum i nie ma zmiłuj się. Ratunku!
BOSKIEEEEE...!!!!
OdpowiedzUsuńHa ha genialnie przedstawiasz bohaterów ;D Jest super :D Ja niby piszę lepiej od Ciebie? Pfff! ;D
OdpowiedzUsuńświetnee !!!!!!! mega boskie :D
OdpowiedzUsuńJohnny ;*