Chapter #6
Nastała piękna, słoneczna niedziela. Mój nastrój dzisiaj przekroczył wszelkie, najśmielsze oczekiwania: byłam rześka, radosna i miałam gdzieś ten cały ból, jaki wywoływało moje obolałe ciało; postanowiłam, że chociaż dziś uda mi się o wszystkim trapiącym zapomnieć.
Dziś dyżurowała Diana. Rano przyszła się przywitać, przyniosła mi szpitalne śniadanie (uch, jak ja tęsknie za kuchnią mojej mamy!) i kiedy uporała się ze wszystkim miała czas dla mnie. Wróciła oznajmiając:
- Wczoraj nareszcie oddzwonili z komisariatu... - Uniosła dłoń i zakryła mi usta widząc, że chcę jej przerwać. - Ale nie chciałam Cię niepokoić. Musisz teraz dużo odpoczywać.
Przewróciłam oczami.
- Dzięki za radę. Hm, jakbym gdzieś już to słyszała...
Diana westchnęła.
- Po prostu chcę, żebyś jak najszybciej była zdrowa, rozumiesz?
Pokiwałam głową.
- Mów dalej.
- A więc, jak już mówiłam nie zadzwoniłam, bo nawet nie było po co. - Kolejne westchnięcie. - Gliniarze pojechali do tych bunkrów w sobotę przed południem i okazało się, że... Jest tam zupełnie pusto. Jakikolwiek ślad obecności człowieka zniknął.
Zmarszczyłam brwi.
- Chcesz powiedzieć, że Filip tak po prostu wyparował?
Wzruszyła ramionami.
- Kto wie? Mówili, że nawet meble zostały wyniesione. Na początku nie mogli dostać się do środka, więc wyłamali drzwi, sprawdzili wszystkie pomieszczenia, pytali ludzi, patrolowali okolicę, a jednak. Gadowi udało się odpełznąć bez najmniejszego śladu... - Diana powiedziała to nawiedzonym tonem. Roześmiałam się, ale chwilę potem natychmiast spoważniałam.
- Jakoś nie chce mi się w to wszytko wierzyć. Tak po prostu go nie ma? Przecież to nie ma najmniejszego sensu! On na pewno nie dał za wygraną. I co teraz?
Chwila skupienia.
- Po prostu trzeba czekać. I nie przejmować się! Póki go nie ma, jesteście bezpieczne.
Uśmiechnęłam się słabo. Jej słowa były pocieszające, ale widać było, że obie do końca w to nie wierzymy.
Diana klepnęła się w uda.
- No dobra. Skończmy ten temat. Lepiej powiedz na co masz ochotę?
- W jakim kontekście?
Uniosła dłonie.
- Twoja wola...
Zastanowiłam się.
- Hej, Diana! W szpitalu jest kaplica prawda?
Pokiwała głową. Nie musiałam nic więcej mówić. Pozostało jeszcze pół godziny...
Diana pomogła mi wstać i przygotować się na niedzielną Mszę Św.
*
Po powrocie na stoliku czekał na mnie obiad. Diana pomogła mi się przebrać, a potem musiała już iść zająć się innymi pacjentami. Leżałam jedząc i rozmyślając o tym czego doświadczyłam. Zanim Msza rozpoczęła się przystąpiłam do spowiedzi (niestety miałam tendencję do popełniania grzechów, co wiązało się z częstym chodzeniem do konfesjonałów), za mną to samo uczyniła Diana. Kiedy byłyśmy małe czasem chodziłyśmy razem do Kościoła. Kapliczka była niewielka; ale za to przytulna. Może trochę większa niż mój pokój. Zebrało się w niej (co ucieszyło kapłana) sporo ludzi. My zasiadłyśmy blisko ołtarza. Kapłan odprawiający obrzęd był niezwykle sympatycznym człowiekiem. Nic dziwnego, że nawet tu w szpitalnej kaplicy przyciągał tyle wiernych. Jego kazanie mnie poruszyło. Czułam się tak, jakby skierowane było tylko i wyłącznie do mnie. Poruszało sprawy, które plątały się na dnie mojego serca; nagle zostały przywołane i jakby... Nareszcie rozwiane. Czułam ulgę i zachwyt jednocześnie. Całą Mszę modliłam się gorąco. Po wyjściu stamtąd poczułam wielką radość, dlatego, że w sercu mam Boga.
Dopiero, może z 2 lata temu uświadomiłam sobie czym tak naprawdę w naszym życiu jest Msza Święta, prawdziwa, szczera modlitwa oraz dziękczynienie. Nie zapomnę tu również o przyjmowaniu Boga do serca w postaci Hostii. Kiedyś czytając modlitewnik w pamięć zapadło mi to, o to stwierdzenie: "Żyj tak jakbyś miał umrzeć jutro. Nie wiesz, czy dożyjesz jutra. Wszystko leży w rękach Boga. Sam niczego nie jesteś w stanie zrobić. Całe swoje życie, uczynki, myśli, a nawet upadki i grzechy zawierz Stwórcy, bo tylko wtedy będziesz bezpiecznym. Na wieki, wieków...". Od tamtej pory naprawdę dużo czytałam. Z każdą nową informacją zrozumiałam jak moje życie wcześniej wyglądało, jaki miało sens. Z punktu wiary - sensu nie miało. Chyba jako dziecko nie wiele na ten temat wiedziałam. Moja rodzina jest katolicka, ale z umiarem. Nigdy nie byliśmy zmuszani do, np. wyrzeczeń i postu. Każdy ma swoje własne serce i sumienie. Samemu trzeba w nich zrobić należyty porządek...
Kiedy tak leżałam rozmyślając nad tym, po co zostałam stworzona oraz jak malutka jestem w tym świecie usłyszałam za drzwiami kroki i rozmowy. Chwilę potem - ku mojemu zdziwieniu - zobaczyłam moich dziadków oraz rodziców. A nawet młodszego, blond brata - Briana. Wszyscy dopadli do mnie całując oraz ściskając. Nie obyło się również bez prezentów. Jak ja kocham moich bliskich. Najpierw, jak z każdym, rozmawiałam z nimi na temat mojego zdrowia, samopoczucia itd. W końcu jednak moja mama zażądała tego o co prosiła wcześniej, czyli o prawdziwą wersję wydarzeń. Fantastycznie! Zupełnie wyszło mi to z głowy. Z Alice nie rozmawiałam, a na pewno to od niej wszyscy już słyszeli całą prawdę, bądź jakieś kłamstwo. I co miałam im powiedzieć? Wyjdzie na to, że obie kłamiemy. A może udać amnezję? Nie, to raczej nie byłby zbyt dobry pomysł. Wzięłam głęboki wdech i wszystko wyrzuciłam z siebie...
Myślałam, że ich oburzenie się nie skończy. Debatowali nad tym wszystkim wykluczając mnie z rozmowy. W sumie to ich rozumiałam, bo przez tego gościa mogłam zginąć i mieli stuprocentową rację, by się złościć.
Posiedzieli może z godzinę, półtorej, a potem musieli się zbierać. Kiedy pożegnałam się z nimi mama powiedziała, że chwilę zostanie, żeby ze mną porozmawiać. Bez protestów udali się do wyjścia, a kiedy wyszli rodzicielka przysiadła obok. Powiedziała, że jestem dzielna. Ucieszyła się, że byłam z nimi szczera. W sumie to kamień spał mi z serca, że trafiłam z sedno.
- Mam ogromną nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu Cię wypiszą.
Ach, pewnie nasza rozmowa zejdzie na tory szkolne.
- Ja też, tym bardziej, że czuję się już dużo lepiej.
Mama uśmiechnęła się.
- Widać to po Tobie. Ale chyba wiesz o co chcę zapytać.
Pokiwałam głową.
- Nie martw się. Nie będę robić protestów. Za dużo nadrabiania, a poza tym stęskniłam się za Adaminą.
Mama parsknęła śmiechem. Adamina to wredna, krzykliwa nauczycielka matmy, która chyba pomyliła swoje powołanie. Jak dla mnie mogłaby pracować przy robotach drogowych lub młocie pneumatycznym, a nawet w męskim wojsku. Tam mogłaby zarządzać dyscypliną.
- W takim razie będę zmuszona jej to przekazać.
Z przyzwyczajenia chciałam złapać poduszkę i wycelować w mamę, ale nie miałam niczego takiego pod ręką. Jedynie pod głową. Mama się roześmiała.
- Wpadnę tu jeszcze.
Pocałowała mnie w czoło.
- Dzięki mamo.
Mama zmarszczyła brwi.
- Ale za co?
- No wiesz. Za całokształt. Kocham Cię.
- Ja Ciebie też.
- Bardzo się cieszę, że odwzajemniasz moje uczucia.
- Nie mogłabym ich nie odwzajemniać. Jesteś na to zbyt słodka.
Zaśmiałam się.
- Pamiętaj, że mam 17 lat, a nie 5.
- Dobrze o tym wiem, moja mała Księżniczko.
Przewróciłam oczami.
- Czy wy mamy, dacie nam w końcu dorosnąć.
Mama energicznie potrząsnęła głową, co miało oznaczać "Nie".
Kiedy sobie poszli postanowiłam wstać z łóżka. Tyle czasu w nim spędzałam, że naprawdę niedobrze mi się robiło na myśl, że mam tam siedzieć jeszcze dłuuuugi czas. Albo i bardzo krótki. Się okaże.
Wstając musiałam uważać na lewą rękę, która była w gipsie (byłam wdzięczna, że złamana jest jednak lewa ze względu na moją praworęczność). Nie było, aż tak trudno. Bez większych komplikacji udało mi się stanąć na nogach. Przeciągnęłam się (w miarę możliwości), włożyłam szlafrok w deseń w serduszka, a na nogi wsunęłam włochate kapcie. Podeszłam do okna. Pogoda nadal była piękna, drzewa prawie niewidocznie kołysały się. Otworzyłam okno. Ptaki śpiewały, chmury przewijały się po niebie, a ja nuciłam pod nosem. W dole ujrzałam mnóstwo ludzi - w odświętnych strojach, na spacerze, uśmiechniętych, cieszących się pogodą. Pozazdrościłam im trochę tej ciepłoty, tego, że mogą się nią cieszyć i nie muszą leżeć w szpitalu. Ale cierp ciało jakżeś chciało... Ratować Alice. Wychyliłam się bardziej, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Chryste! Pacjentka chce nam wyskoczyć przez okno! - Ktoś krzyknął tak głośno, że podskoczyłam przerażona i prawie bym to uczyniła.
Odwróciłam się, trzymając za serce.
- Człowieku, chcesz mnie... - Urwałam w pół słowa. Do sali wszedł nie kto inny jak lekarz. I to jaki lekarz! Był góra kilka lat starszy ode mnie, wysoki i bardzo przystojny. Zaparło mi dech w piersi. Miał orzechowe oczy, piękną, kremową cerę i zmierzwione, brązowe włosy. Uśmiechał się promiennie. Muszę przyznać, że na tego typu facetów miękną mi kolana. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że pan...
Uniósł dłoń.
- Mów mi Josh.
Uśmiechnęłam się.
- OK. Jestem Nancy.
- Piękne imię. - Odwzajemnił uśmiech, a właściwie, to wcale nie przestał się uśmiechać. Wskazał na okno. - Mogłabyś je zamknąć, albo uchylić, bo w szpitalu nie mamy sprzętu typu bungee, do extremalnych wyczynów pacjentów.
- Och. Jasne. - Zamknęłam okno i zapytałam. - O co chodzi?
Mężczyzna podszedł do tablicy przywieszonej do łóżka i zaczął ją oglądać.
- Kiedy Cię tu przywieźli zostałaś mi przydzielona. Jesteś pod moją lekarską opieką. - Kiedy mówił głos miał czysty i głęboki. Zastanowiłam się czy może śpiewa... - Badałem Cię kiedy zostałaś tu przywieziona. Dobrze wiesz, że nie było najlepiej. - Wstał i popatrzył mi prosto w oczy. - Musimy dbać o Ciebie. A jak Twoja ręka?
Potrzebowałam kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie co powiedział.
Zachowywałam się co najmniej dziwnie. Nancy, ogarnij się!
Zachowywałam się co najmniej dziwnie. Nancy, ogarnij się!
- Ręka? Ach, ręka jak to ręka. - Uśmiechnęłam się. Miałam ochotę strzelić sobie w twarz. - Ciągle boli. - Poprawiłam się.
Miał współczującą minę.
- Do wesela się zagoi. - Puścił mi oczko. Teraz jego spojrzenie miało inny wyraz. - A teraz rozbieraj się i kładź, natychmiast.
Wybałuszyłam na niego oczy.
- Słucham? - Wykrztusiłam.
Widząc moją minę, chyba domyślił się jak to musiało zabrzmieć i zaśmiał się.
- Ta dzisiejsza młodzież! Przecież nie o to mi chodziło! Muszę Cię zbadać, a tego z reguły pod oknem się nie robi.
"Ale na łóżku tak." Dodałam w myślach, nawiązując do jego poprzedniej wypowiedzi.
- Już się bałam. - Udałam przerażenie.
- A wyglądałaś zupełnie inaczej... - Odchrząknął. Miał ochotę się przekomarzać, proszę bardzo.
Podeszłam do łóżka.
- Jeśli tak badasz wszystkie pacjentki... - Dodałam pod nosem.
- Mówiłaś coś.
- Nie. Musiałeś się przesłyszeć.
Z kieszeni fartucha wyciągnął stetoskop.
Popatrzyłam na niego. Z bliska wydawał się piękny niczym anioł. Zrzuciłam
szlafrok, kapcie. Byłam w błękitnych bawełnianych spodenkach i koszulce. Patrzył na mnie, jakby czegoś wyczekując.
- Co? Koszulkę też mam zdjąć? Czyli na serio mówiłeś to o rozebraniu?
Spuścił głowę, śmiejąc się.
- Proszę, nie utrudniaj mi tego.
Patrzyłam dalej.
- Tak, zdejmij koszulkę.
No dobra. Sama się wkopałam.
- Z natury jestem wstydliwa.
- Muszę Cię zbadać.
Nie dawał za wygraną. "Boże, dlaczego nie mogłam trafić do normalnego lekarza, a najlepiej kobiety! Karzesz mnie takim ciachem?!"
- No dobra... Ale odwróć się.
Z teatralnym westchnięciem, obrócił się, a ja zrzuciłam koszulkę, by szybko się nią zakryć. Z przodu.
- Już jestem gotowa.
Josh założył słuchawki na uszy, a koniec stetoskopu przytknął do mojej klatki piersiowej.
- Oddychaj głęboko.
Skupiłam się i postarałam oddychać w miarę normalnie. Co łatwe nie było. Jego dotyk był elektryzujący. Aż przeszły mnie ciarki.
- Teraz plecy.
Obróciłam się. Powtórzyłam czynność.
- Bardzo ładnie. Oddychasz prawidłowo.
- Yupi. Mogę założyć koszulkę?
Prychnął.
- Czy ty, aż tak bardzo się mnie brzydzisz?
Popatrzyłam na niego z politowaniem.
- Daj spokój. Mogę?
Pokiwał głową, odwracając się.
Zaczekałam chwilę.
A jednak się spojrzał.
- Hej! Nie oszukuj! - Zaśmiałam się. Czułam się jak w przedszkolu. Tylko, że wtedy nie wstydziłabym się. Nie miałabym nawet czego. A tu... No cóż.
Josh wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. On jest zbyt idealny.
Mało brakowało, a koszulka sama wyśliznęła by się z moich rąk. Ścisnęłam ją mocno.
Ponowie się odwrócił, tym razem dając mi czas na włożenie koszulki.
- Czy już...
- Tak.
Josh wykonał jeszcze kilka badań jak obejrzenie mojego gardła, złamanej ręki, sprawdzał jak moje oczy reagują na światło, a potem wszystko zapisywał.
- Muszę powiedzieć, że jest naprawdę świetnie. Prawie jesteś zdrowa.
Pokręciłam głową.
- Co ma niby znaczyć to "prawie".
Uśmiechnął się zawadiacko.
- Szybko Cię stąd nie wypuszczę.
Trochę dziwne, bo zabrzmiało mi to dwuznacznie. Poczułam dziwne ciepło.
- Jasne, że wypuścisz. A jak nie, to znajdę bungee. - Skrzyżowałam ramiona na piersi.
Zaśmiał się.
Nagle jego wzrok powędrował na podłogę.
- Ojej, co to? - Zapytał podekscytowany.
W pierwszej chwili wydawało mi się jak gdyby ujrzał na tej podłodze coś fascynującego, a zarazem słodkiego typu: mały szczeniaczek. Ale okazało się, że przygląda się moim szkicom.
- To są moje rysunki, wykonane wczoraj.
- Mogę obejrzeć?
- Jasne.
Sięgnął dłonią po nie, przysiadł obok mnie i otworzył szkicownik. Jego ciemne oczy jeszcze bardziej przepełniły się wesołością.
- Interesujesz się rysunkiem?
Przytaknęłam.
- Od dziecka.
Zaśmiał się.
- W takim razie mamy więcej wspólnego niż mi się wydawało.
Nie no to jest świetne! masz dar do pisania. Czekam niecierpliwie na następny rozdział:)Josh już mi się podoba:P:P
OdpowiedzUsuńZgadzam się z powyższym komentarzem :D Josh jest świetny :D
OdpowiedzUsuńJosh .. mmm... :D hehe zaje* nooo fajne :D czekam na następny rozdział :D
OdpowiedzUsuńJohnny :*
Dziękuję Wam za wszystkie komentarze!
OdpowiedzUsuńCo tu ukrywać? Dodały mi skrzydeł ;)
A'propos Josha to specjalnie dla Johnnego muszę tu wspomnieć, że ma on coś w sobie z Liama... Wybacz, tak jakoś bezmyślnie wyszło :d ;*
Ahaaa spoko :D (brecht) :D nie mogę się ogarnąć :D
OdpowiedzUsuńJohnny :D :**